Amerykański wilkołak w Londynie
Tytuł oryginalny: An American Werewolf in London
Reżyseria: John Landis
Obsada: David Naughton, Jenny Agutter, Griffin Dunne, John Woodvine
Scenariusz: John Landis
Kraj pochodzenia: USA, Wielka Brytania
Rok powstania: 1981

Podróże kształcą. Takie zdanie zna każdy i chyba nikt w nie nie wątpi. Podróże mogą jednak także przerazić. Ba, potrafią także zabić, albo przynajmniej zmienić podróżnika. W wilkołaka na przykład.
Dwóch amerykańskich studentów wybiera się w podróż po Europie. Po zwiedzeniu kilku krajów trafiają do Anglii. Jak wiadomo studenci to raczej biedna część społeczeństwa, więc nasi bohaterowie nie gardzą darmową podwózką. Do celu nie dojadą, ale zawsze to trochę bliżej, a i piesze wędrówki są przyjemne. W końcu trafiają do wioski, gdzie mieszkańcy nie koniecznie przyjmują ich z otwartymi ramionami. Można by nawet mówić o sporej rezerwie i wyraźnej oschłości okolicznej ludności, względem naszych bohaterów. Ci postanawiają ruszyć dalej jeszcze tej samej nocy. Nim nadejdzie ranek, jeden straci życie, drugi otrze się o śmierć. Ale to nie koniec problemów, dopiero co ocalonego podróżnika.
Film pochodzi z początku lat osiemdziesiątych, a lata osiemdziesiąte przez niektórych uznawane są za złoty okres filmowego horroru. “Amerykański wilkołak w Londynie” jest dziś uznawany za klasyka gatunku i nie da się mu odmówić pewnego uroku. Klimat opowieści potrafi wciągnąć i przytrzymać widza przed ekranem w chwilach, gdy robi się nieco nudniej. Początek cechuje gęsta atmosfera. Nieprzyjazna wioska, kryjąca jakąś tajemnicę. Dookoła pustaka i mrok. To automatycznie tworzy poczucie zagrożenia. Jednak potem, gdy jeden z bohaterów ginie (choć nie oznacza to, że już go nie zobaczymy) do filmu zaczyna wkradać się nuda. Nasz ocalony turysta po wyjściu ze szpitala zaczyna odczuwać pewne zmiany i za nic nie chce przyjąć do wiadomości, że powoli zmienia się w wilkołaka. Przy czym należy zauważyć, że jest to większa część filmu i momentami wkrada się tutaj nuda.
Aktorsko jest w porządku. Muzyka nie przeszkadza. Tempo wydarzeń mogłoby być jednak trochę szybsze. Efekty specjalne nie wyglądają najgorzej, ale nie da się ukryć, że swoje mają na karku.
Po film można sięgnąć bo jest to cały czas, całkiem udany przykład kina poruszającego tematykę likantropii. A co najważniejsze, wypada lepiej niż większość współczesnych horrorów z wilkołakami w formie straszaków. Nikt tutaj nie próbuje na siłę stawiać na akcję i nie wprowadza postaci z innych bajek. Jest wilkołak i jego ofiara. Walka o przetrwanie i walka z własnym przemieniającym się organizmem plus walka z własnymi przekonaniami. Wszystko, co najlepsze w micie wilkołaka.
Nie da się ukryć, że “Amerykański wilkołak w Londynie” nie jest filmem najświeższym i czas odcisnął na nim swoje piętno, ale mimo to może znaleźć swoich zwolenników. Jeśli lubicie klasyczne filmy, a jeszcze lepiej, jeśli jesteście miłośnikami horroru z lat osiemdziesiątych i nie widzieliście jeszcze tego obrazu, nie macie na co czekać. Nie nakłaniam nikogo do oglądania, ale nikomu nie zamierzam też odradzać. Moim zdaniem warto sięgnąć.
Dwóch amerykańskich studentów wybiera się w podróż po Europie. Po zwiedzeniu kilku krajów trafiają do Anglii. Jak wiadomo studenci to raczej biedna część społeczeństwa, więc nasi bohaterowie nie gardzą darmową podwózką. Do celu nie dojadą, ale zawsze to trochę bliżej, a i piesze wędrówki są przyjemne. W końcu trafiają do wioski, gdzie mieszkańcy nie koniecznie przyjmują ich z otwartymi ramionami. Można by nawet mówić o sporej rezerwie i wyraźnej oschłości okolicznej ludności, względem naszych bohaterów. Ci postanawiają ruszyć dalej jeszcze tej samej nocy. Nim nadejdzie ranek, jeden straci życie, drugi otrze się o śmierć. Ale to nie koniec problemów, dopiero co ocalonego podróżnika.
Film pochodzi z początku lat osiemdziesiątych, a lata osiemdziesiąte przez niektórych uznawane są za złoty okres filmowego horroru. “Amerykański wilkołak w Londynie” jest dziś uznawany za klasyka gatunku i nie da się mu odmówić pewnego uroku. Klimat opowieści potrafi wciągnąć i przytrzymać widza przed ekranem w chwilach, gdy robi się nieco nudniej. Początek cechuje gęsta atmosfera. Nieprzyjazna wioska, kryjąca jakąś tajemnicę. Dookoła pustaka i mrok. To automatycznie tworzy poczucie zagrożenia. Jednak potem, gdy jeden z bohaterów ginie (choć nie oznacza to, że już go nie zobaczymy) do filmu zaczyna wkradać się nuda. Nasz ocalony turysta po wyjściu ze szpitala zaczyna odczuwać pewne zmiany i za nic nie chce przyjąć do wiadomości, że powoli zmienia się w wilkołaka. Przy czym należy zauważyć, że jest to większa część filmu i momentami wkrada się tutaj nuda.
Aktorsko jest w porządku. Muzyka nie przeszkadza. Tempo wydarzeń mogłoby być jednak trochę szybsze. Efekty specjalne nie wyglądają najgorzej, ale nie da się ukryć, że swoje mają na karku.
Po film można sięgnąć bo jest to cały czas, całkiem udany przykład kina poruszającego tematykę likantropii. A co najważniejsze, wypada lepiej niż większość współczesnych horrorów z wilkołakami w formie straszaków. Nikt tutaj nie próbuje na siłę stawiać na akcję i nie wprowadza postaci z innych bajek. Jest wilkołak i jego ofiara. Walka o przetrwanie i walka z własnym przemieniającym się organizmem plus walka z własnymi przekonaniami. Wszystko, co najlepsze w micie wilkołaka.
Nie da się ukryć, że “Amerykański wilkołak w Londynie” nie jest filmem najświeższym i czas odcisnął na nim swoje piętno, ale mimo to może znaleźć swoich zwolenników. Jeśli lubicie klasyczne filmy, a jeszcze lepiej, jeśli jesteście miłośnikami horroru z lat osiemdziesiątych i nie widzieliście jeszcze tego obrazu, nie macie na co czekać. Nie nakłaniam nikogo do oglądania, ale nikomu nie zamierzam też odradzać. Moim zdaniem warto sięgnąć.