Coś
Tytuł oryginalny: The Thing
Reżyseria: John Carpenter
Obsada: Kurt Russell, Wilford Brimley, T.K. Carter, David Clennon, Keith David
Scenariusz: Bill Lancaster
Kraj pochodzenia: USA
Rok powstania: 1982

”Coś” to dziś już klasyk. Film, który występuje w większości (jeśli nie we wszystkich) zestawieniach najlepszych horrorów wszechczasów, dorobił się oddanego grona fanów i jednego remake’a (choć sam jest remakiem filmu z lat pięćdziesiątych) oraz przynajmniej jednej gry. Ale najważniejsze, że dziś nadal robi wrażenie.
Historia grupki naukowców, którym przyjdzie walczyć z przybyszem z kosmosu wciąga od pierwszej sceny. Gdy w okolicy ich bazy rozbija się śmigłowiec Norwegów, którzy gonili i próbowali zastrzelić psa, nikt jeszcze nie wie, że coś co wygląda na dziwny wypadek, stanie się początkiem prawdziwego koszmaru. Zwierzak okazuje się nosicielem obcego gatunku, który doskonale potrafi upodabniać się do żywych istot. Kto jest tym za kogo się podaje, a kto tylko fasadą kryjącą koszmar?
Obcy z “The Thing” to istota ze wszech miar przerażająca. Raz, że nigdy nie wiadomo w kim siedzi, a dwa, że jak już się objawi, to jest na czym oko zawiesić. Wielbiciele gore i wszelkiej maści zakręconych potworków mogą już zacierać dłonie. Szczególnie, że efekty specjalne, choć dziś trącą już trochę myszką (dziwnym nie jest, skoro film miał swoją premierę w 1982), cały czas robią wrażenie i mają swój niezaprzeczalny urok. Klimatu całej produkcji dodaje lokalizacja fabuły. Antarktyda jest kontynentem dość odizolowanym. Osamotniona grupa bohaterów, otoczona bezkresem śniegu i lodowca, poza kilkoma budynkami bazy nie bardzo ma gdzie się schronić. Nie ma też do kogo zwrócić się o pomoc. Skazani są tylko na samych siebie, a niepewność czy kolega na pewno jest jeszcze kolegą, świetnie podnosi napięcie, które szybko udziela się widzowi. W kreowaniu klimatu w tyle nie pozostaje muzyka, za którą odpowiada Ennio Morricone.
Jedynym sposobem na pokonanie wroga, którym dysponują bohaterowie jest ogień. I tu pojawia się pewien zgrzyt. Niby naukowcy, badacze, ale na wyposażeniu mają miotacze płomieni. Jakoś mi to nie pasuje. Owszem jest to broń efektowna i jak pokazują wydarzenia w recenzowanym filmie, także efektywna, ale jej obecność jakoś ciężko mi uzasadnić. Że co? Niby śnieg nimi roztapiali? Na siłę doczepić można się do hardości głównego bohatera à la Rambo, ale taka już specyfika kina lat osiemdziesiątych.
Film Johna Carpentera powinien znać każdy miłośnik horroru. Nie każdemu musi się podobać, ale obejrzeć po prostu wypada Jeśli ktoś jeszcze tego nie zrobił, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości. Ja polecam.
Historia grupki naukowców, którym przyjdzie walczyć z przybyszem z kosmosu wciąga od pierwszej sceny. Gdy w okolicy ich bazy rozbija się śmigłowiec Norwegów, którzy gonili i próbowali zastrzelić psa, nikt jeszcze nie wie, że coś co wygląda na dziwny wypadek, stanie się początkiem prawdziwego koszmaru. Zwierzak okazuje się nosicielem obcego gatunku, który doskonale potrafi upodabniać się do żywych istot. Kto jest tym za kogo się podaje, a kto tylko fasadą kryjącą koszmar?
Obcy z “The Thing” to istota ze wszech miar przerażająca. Raz, że nigdy nie wiadomo w kim siedzi, a dwa, że jak już się objawi, to jest na czym oko zawiesić. Wielbiciele gore i wszelkiej maści zakręconych potworków mogą już zacierać dłonie. Szczególnie, że efekty specjalne, choć dziś trącą już trochę myszką (dziwnym nie jest, skoro film miał swoją premierę w 1982), cały czas robią wrażenie i mają swój niezaprzeczalny urok. Klimatu całej produkcji dodaje lokalizacja fabuły. Antarktyda jest kontynentem dość odizolowanym. Osamotniona grupa bohaterów, otoczona bezkresem śniegu i lodowca, poza kilkoma budynkami bazy nie bardzo ma gdzie się schronić. Nie ma też do kogo zwrócić się o pomoc. Skazani są tylko na samych siebie, a niepewność czy kolega na pewno jest jeszcze kolegą, świetnie podnosi napięcie, które szybko udziela się widzowi. W kreowaniu klimatu w tyle nie pozostaje muzyka, za którą odpowiada Ennio Morricone.
Jedynym sposobem na pokonanie wroga, którym dysponują bohaterowie jest ogień. I tu pojawia się pewien zgrzyt. Niby naukowcy, badacze, ale na wyposażeniu mają miotacze płomieni. Jakoś mi to nie pasuje. Owszem jest to broń efektowna i jak pokazują wydarzenia w recenzowanym filmie, także efektywna, ale jej obecność jakoś ciężko mi uzasadnić. Że co? Niby śnieg nimi roztapiali? Na siłę doczepić można się do hardości głównego bohatera à la Rambo, ale taka już specyfika kina lat osiemdziesiątych.
Film Johna Carpentera powinien znać każdy miłośnik horroru. Nie każdemu musi się podobać, ale obejrzeć po prostu wypada Jeśli ktoś jeszcze tego nie zrobił, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości. Ja polecam.