Obcy: Przymierze
Tytuł oryginalny: Alien: Covenant
Reżyseria: Ridley Scott
Obsada: Michael Fassbender, Katherine Waterston, Billy Crudup, Danny McBride
Scenariusz: John Logan, Dante Harper
Kraj pochodzenia: Australia, Nowa Zelandia, USA
Rok powstania: 2017

“Obcy” to taka seria, która ma rzeszę wiernych fanów. Nie ukrywam, że choć sam się do nich nie zaliczę, to bardzo lubię te filmy i zawsze śledzę informacje o nadchodzących produkcjach. Tak samo miałem z “Obcym: przymierze”. Jak tylko pojawiły się pierwsze przecieki, uważnie wyglądałem kolejnych i choć się nie jarałem jakoś straszliwie, to czekałem na premierę. Nie pobiegłem do kina pierwszego dnia wyświetlania obrazu, a odczekałem tydzień. Aż w końcu nadszedł ten dzień, gdy zasiadłem w spowity mrokiem kinowym fotelu i… chyba nic nie było w stanie przygotować mnie na to, co zobaczyłem.
I żeby było jasne. Nie oczekiwałem niczego wielkiego. Nie spodziewałem się filmu wybitnego, ani porywającego tłumy. Szczególnie mając w pamięci “Prometeusza”. Chciałem zobaczyć horror science-fiction z wartką akcją, kilkoma kosmitami i ładnymi efektami. Ot, sprawnie zrealizowanego widowiska, które pozwoli mi zabić te dwie godzinki czasu.
Ale to co dostałem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Po pół godziny sensu poczułem się, jakby ktoś chciał mnie obrazić. Po pierwszej godzinie byłem już tego pewien. Potem było mi już wszystko jedno.
W skrócie fabuła skupia się na statku kosmicznym (a właściwie jego załodze), który leci na z góry wyznaczoną planetę z misją kolonizacyjną. Po drodze dochodzi do małego wypadku, a przy okazji odebrania transmisji, która skłania naszych bohaterów do zmiany planów. Tak trafiają na planetę, gdzie stoczą walkę z obcym im organizmem oraz, a może przedewszystkim, czyms jeszcze.
Niby spoko. Fabuła jak kilka innych. Nom. Tylko liczba kretynizmów, które atakują tutaj widza z ekranu sprawia, że tego filmu nie da się oglądać. Jeżeli człowiek próbuje nawet nie myśleć, to odbiera przedstawione wydarzenia mimowolnie. Instynktownie. A to jest naprawdę trudna przeprawa. I pisze to człowiek, który nie stroni od horrorów z najniższej półki, w których fabuła często trzyma się na kawałku podejrzanie wyglądającej taśmy, a słowo sens, jest obce ich scenarzystom.
Żeby za dużo nie zdradzić uczepię się samego początku. Olewam już awarię na statku i sposób w jaki sobie z nią poradzono. Załoga odbiera tajemniczy sygnał. I to nie jest wezwanie pomocy (chyba, że w bardzo swobodnej interpretacji). W takim wypadku w kosmosie jak na morzu, należy wyruszyć z misją ratunkową, ale… to nie jest wezwanie pomocy. Oczywiście udaje się ustalić źródło sygnału i okazuje się, że jest ono na planecie, którą pominięto podczas przygotowania misji. Naukowcy przeczesali kawał kosmosu i znaleźli planetę potencjalnie nadającą się do zamieszkania, ale tę bliżej przegapili. Ale nic. Kapitan (rezerwowy) postanawia na niej wylądować bo być może będzie ona nadawała się lepiej do założenia kolonii. Co tam, że jest to niezbadany ląd. Co tam, że założenia misji, która pewnie kosztowała masę pieniędzy i poprzedzona była kosztownymi i w miarę dokładnymi badaniami, wyrzuca w ten sposób do śmieci. Ta przypadkowa planeta będzie lepszym miejscem do zamieszkania. Więc bohaterowie (czytaj zgraja przypadkowych nijakich osób) pakują się do jedynego lądownika (wyglądającego jak żywcem wyciągnięty z Matplanety) jaki posiadają i lecą… prosto w środek huraganu. Po co czekać? Po co lądować w innym bezpieczniejszym miejscu, skoro można wbić się prosto w ciemność, wiatr, błyskawice i ogólnie mały armagedon? Po wylądowaniu (z problemami oczywiście) wszyscy wychodzą na zewnątrz bez żadnych ubrań ochronny. Dotykają wszystkiego bez rękawic. Wdychają sobie pyłki jakby to był zapach świeżego chleba. Przypomnę. Niezbadana planeta. Nie wiadomo jakie kryje zagrożenia itp., a na statku zostało dwustu za hibernowanych kolonizatorów.
A to dopiero początek. Potem jest jeszcze masa większych i mniejszych głupot, przewidywalnych do bólu zwrotów akcji, gra na flecie (to nawet nie jest śmieszne) i spora garść filozoficznego bełkotu o tym jak to twórca może być gorszy od swojego działa itp. Fabuła kłóci się z tym, co mieliśmy we wcześniejszych filmach z uniwersum. Lokacje, poza kilkoma urokliwymi miejscami, są szarobure i zazwyczaj nijakie. Efekty specjalne nierówne. No i nie można zapomnieć o nudzie wylewającej się z ekranu.
Żeby nie było, parę rzeczy może się też podobać. Kilka widoków jest całkiem miłych dla oka. Kilka scen akcji jest całkiem żwawych, efektownych i miło się je ogląda. Nieźle wypadły też te całe 3 minuty horroru. Scena jak obcy wyłazi z pleców swojej ofiary, albo ta pod prysznicem, robią wrażenie i nawet czuć tutaj trochę klimat “Obcego” jakiego wszyscy kochają. Ale to niestety tylko drobne przebłyski tego, czym ten film mógł być.
Generalnie “Obcy: przymierze” to obraz głupi, nudny i nieciekawy. Szkoda na niego czasu i pieniędzy. Słaby horror, a jeszcze gorsze science-fiction. Chociaż właściwie to fiction bo science ciężko się tam dopatrzeć. Jednym słowem: zawód.