Autopsja Jane Doe
Tytuł oryginalny: The Autopsy of Jane Doe
Reżyseria: André Øvredal
Obsada: Emile Hirsch, Brian Cox, Ophelia Lovibond, Olwen Catherine Kelly
Scenariusz: Ian B. Goldberg, Richard Naing
Kraj pochodzenia: USA, Wielka Brytania
Rok powstania: 2016

Cieszę się, że są jeszcze takie filmy, które potrafią tak pozytywnie zaskoczyć jak “Autopsja Jane Doe”. O samym obrazie przed seansem sporo już słyszałem i znałem ogólny zarys fabuły, ale wiecie, jak człowiek sam nie posmakuje to się nie przekona. I tak pewnego wieczora odpaliłem recenzowany tytuł i wsiąkłem.
A zaczęło się całkiem niewinnie. Ot, kostnica prowadzona przez ojca z synem dostaje nadprogramowe i pilne zlecenie. Otóż na ich stół trafiają zwłoki kobiety, której wyniki autopsji trzeba przedstawić jak najszybciej. Nie pozostaje nic innego jak zakasać rękawy i wziąć się do pracy. I choć początkowo wszystko przebiega normalnie, to z czasem nasi eksperci odkrywają coraz dziwniejsze tajemnice badanego ciała, a w samej kostnicy zaczynają dziać się niepokojące rzeczy.
Choć brzmi to jak standardowy horror to zapewniam, że tak nie jest. Znaczy trochę ogranych chwytów i tutaj się trafi, ale generalnie recenzowany obraz może pochwalić się pewną świeżością, doskonałym klimatem i fabułą w którą momentalnie wciąga.
Przede wszystkim na uwagę zasługuje ukazanie samej autopsji. Fani gore będą mieli na czym oko zawiesić, a wszystko dzięki temu, że jak nasi bohaterowie coś rozcinają, rozpychają czy wyjmują jakiś organ, to kamera nie oszczędza nam tego widoku, ukazując wszystko ze szczegółami. Szczególnie, że wiążące się z tym efekty zostały wykonane pieczołowicie. Druga zaleta to powoli gęstniejąca atmosfera, która przypomina trochę dobry kryminał. Na dzień dobry otrzymujemy zagadkę, która z czasem robi się coraz bardziej skomplikowana, a kolejne elementy układanki coraz bardziej jeżą włos na głowie. Dzięki temu opowieść wciąga i nie pozwala odejść od ekranu, a dodatkowe zjawiska, które dzieją się wokół operacji dodają całości rumieńców. No i trzecia sprawa. Sami bohaterowie i panujące między nimi relacje. Ojciec i syn. Obaj wykonują ten sam zawód, ale widać kto tu jest głównodowodzącym. Ich charaktery fajnie się zazębiają i ciężko nie darzyć ich sympatią. Na koniec pozostaje jeszcze tytułowa Jane Doe, a właściwie jej zwłoki, które przez spory kawał filmu widzimy na pierwszym planie albo gdzieś w tle. I co by nie mówić i jakby to nie zabrzmiało, na pewno nie odwrócicie od nich wzroku. A świetne efekty i intrygująca fabuła to już tylko ostatnie szlify prawie idealnej doskonałości tego filmu.
No waśnie. Prawie. Skazy na tym diamencie są nieliczne, ale jednak się trafiają. To, że pewne wydarzenia są delikatnie naciągane to normalne. Wiadomo, horror. Ale szkoda, że w pewnym momencie ta fantastyczna opowieść przeobraża się w dość klasycznego straszaka i sięga po ograne schematy. Niby dzieje się to w późniejszej części filmu i niby trzyma i tak zadowalający poziom, ale po genialnej pierwszej połowie tej opowieści, budzi to jednak delikatny niesmak. Podobnie jak pewna łatwość z jaką podchodzą bohaterowie do pewnych wydarzeń. Akceptując je ze zbytnim spokojem. Niby profesjonaliści, ale ich postawa gryzie się tu i tam delikatnie z przedstawionymi wydarzeniami.
Są to jednak drobne mankamenty, na które spokojnie można przymknąć oko. Cała reszta i tak nam to wynagrodzi, bo “Autopsja Jane Doe” to jeden z najlepszych horrorów jakie dane było mi oglądać od dłuższego czasu i nie pozostaje mi nic innego jak wszystkim go polecić. Wstyd nie znać.