Australijska Wielka Stopa
Tytuł oryginalny: There's Something in the Pilliga
Reżyseria: Dane Millerd
Obsada: Brendan Byrne, Leoni Leaver, Rebecca Callander, Fay Beck
Scenariusz: Dane Millerd
Kraj pochodzenia: Australia
Rok powstania: 2014

Ja wiem, że filmy o Wielkiej Stopie zazwyczaj nie są najwyższych lotów. Wiem też, że po tą tematykę często sięgają twórcy kina spod znaku dalszych litera alfabetu. Ale żeby zrobić aż takiego gniota, to trzeba się naprawdę postarać.
Dwójka bohaterów spędza czas na jeżdżeniu ciężarówką jednego z nich. Prz okazji przygruchali sobie dwie dziołchy i wybrali się do pobliskiego rezerwatu. Tam, czeka ich koszmar.
Ale tak na serio, to koszmar czeka widza. W tym filmie nic się nie klei.
Choć o dziwo aktorsko nie jest aż tak źle, jak możnaby się spodziewać. Nie to żeby było wybitnie, ale sposób realizacji całkiem nie najgorzej ukrywa braki w warsztacie odtwórców poszczególnych ról i nawet byłbym to w stanie kupić. Choć przyznam, że im bliżej końca tym i aktorstwo wygląda gorzej.
Jeśli ktoś lubi australijskie country (jest coś takiego?), to i kilka kawałków przez głośnik się przewinie. Raczej w formie krótkiego fragmentu, ale zawsze.
Ale przejdźmy do mięska.
“Australijska Wielka Stopa” jest realizowana w formie found footage i zrobione jest to w najgorszy możliwy sposób. Jeden z bohaterów ma aparat i wszystko nagrywa, ale ma też chyba zaawansowane stadium choroby Parkinsona, bo wszystko ciągle się tak trzęsie, że po dziesięciu minutach miałem już dość. A tu nie ma od tego przerwy. Obraz rozdygotany jest przez cały seans. A im dalej w busz, tym gorzej.
Nie lepiej jest z fabułą, która jest szczątkowa. O Wielkiej Stopie nikt tu właściwie nie mówi, poza jednym fragmentem, kiedy u kogoś w domu widzimy przedstawiające ją rysunki. Bohaterowie bełkoczą jakieś dialogi, ale są one o niczym. Ich zachowanie przez cały film jest bez sensu. Jedynie jedna z postaci jest jakoś nakreślona, ale i jej historii bardziej trzeba się domyślać niż to wynika z przedstawionych wydarzeń. Te są szyte tak grubymi nićmi, że rozłażą się od razu, jak zadamy sobie pytanie, dlaczego? I nie ważne o co byście zapytali, ja nie znam odpowiedzi.
Całość to jeden wielki chaos.
To może chociaż jest tu jakaś groza? A gdzie tam. Jeśli już ktoś wytrzyma pierwsze trzy czwarte filmu, w których nic się nie dzieje (a największą atrakcją jest wspomniany już rozedrgany kadr), to czeka go festiwal chaotycznego biegania po buszu, wrzasków i coraz gorszej gry aktorskiej. Totalny bezsens i też już wcześniej wspomniany chaos. Należy też zapomnieć o widoku Wielkiej Stopy, bo ta widoczna jest dokładnie raz, w mroku i w sumie to prawie jej nie widać. Tylko niewyraźny cień.
Nie ma co tu się więcej rozpisywać. “Australijska wielka stopa” to film, na który nie warto poświęcać ani chwili. Sam obejrzałem to dzieło na trzy razy, bo za jednym zamachem nie da się. Przynajmniej na trzeźwo. A i po spożyciu ciekawsze wydaje się patrzenie jak schnie farba niż wydarzenia na ekranie.