Leprechaun: Origins
Tytuł oryginalny: Leprechaun: Origins
Reżyseria: Zach Lipovsky
Obsada: Dylan Postl, Stephanie Bennett, Melissa Roxburgh, Brendan Fletcher
Scenariusz: Harris Wilkinson
Kraj pochodzenia: USA
Rok powstania: 2014

“Leprechaun: Origins” to już siódma odsłona serii o morderczym karle. Ale czy na pewno? Otóż twórcy postawili tutaj na kompletny reboot serii, a co za tym idzie zapomnijcie o radosnym rymujący (bądź nie, zależy od odsłony) pokurczu uczulonym na koniczynę. Czy to nadal ta sama seria? Dla wielu nie. Ale zacznijmy od początku.
Czwórka bohaterów trafia gdzieś w zapomniany przez wszystkich zakątek Irlandii, gdzie jeden z miejscowych z chęcią udostępnia im domek i opowiada o świetnych historycznych zabytkach, o których mało kto wie. A, że nasi przyjezdni wyglądają mu na miłośników historii nie powinni przegapić takiej okazji. No cóż. Podejmują wyzwanie i kończą zamknięci w chacie, wokół której zaczyna grasować morderczy pokurcz.
Sama geneza tej historii jest taka, że mieszkańcy odkrywają żyłę złota, którą ochoczo zaczynają wydobywać. Do czasu, aż dokopują się do legendarnej istoty, która zaczyna na nich polować. A co gdyby od czasu do czasu podrzucić jej jakiegoś przyjezdnego? Plan wydaje się działać.
Jedyne co ten film ma wspólnego z poprzednimi odsłonami serii to karzeł jako taki i jego zamiłowanie do złota oraz morderstw. I teraz tak, albo potraktujemy ten film jako osobną produkcję nie mającą nic wspólnego z pozostałymi filmami i otrzymamy kiepski horror nie dorastający do pułapu średniej gatunku, albo kompletnego gniota, który przyniesie zawód fanom serii.
Jeśli więc liczysz na kolejnej przygody wesołego karła, trzymaj się z daleka od “Leprechaun: Origins”. Nie musisz czytać dalej.
Natomiast jeśli chcesz po prostu obejrzeć kiepski horror, to zapraszam.
Sam karzeł wygląda jak… trudno powiedzieć. Mały, łysy, ze szpetną gębą. Taki Gollum, który wpadł pod kosiarkę do trawy. A trudno powiedzieć, bo nie za bardzo go widać. Ot tu mignie jakaś szara ręka, tam szpon, a gdzieś indziej niby jakaś sylwetka, ale wszystko jest nieostre i niewyraźne. Dopiero pod koniec twórcy pokażą go nam bardziej, ale już chyba wolałbym pozostać przy tym rozmazańcu.
Bohaterowie nie grzeszą inteligencją, a miejscowi najwyraźniej postanowili z nimi pod tym względem konkurować. Zawiązanie akcji jest szyte grubymi nićmi, a potem jest tylko gorzej. Garstka naszych protagonistów lata bez sensu z jednego domku do drugiego, miota się jakby nie wiedzieli co ze sobą zrobić, a reżyser dawał niewyraźne znaki. Oczywiście jak biegną to ktoś zawsze musi się wywalić.
Za to efekty gore są całkiem całkiem. Karzeł atakuje szybko i całkiem sprawnie. Nikt go nie przewraca i nie odpycha. Jak machnie łapą to brzuch rozpruty. Bywa krwawo i w sumie jest na czym oko zawiesić.
Niestety cała produkcja choć pozbawiona krzty finezji i sensownego scenariusza, boryka się jeszcze z niskim budżetem. Dużo scen jest niewyraźnych, albo nagranych z wykorzystaniem kiepskiego filtru. Niby twórcy starają sobie jakoś z tym radzić, ale efekt końcowy nie pozostawia złudzeń. Nikt tu kasą nie sypną. Albo karzeł ją podpierdzielił. Kto wie? Dorzućcie do tego jeszcze kompletną niewiarygodność wydarzeń na ekranie. Wszyscy się miotają jakby zobaczyli samego diabła, a widz ma wrażenie, że tego karła to wystarczyłoby kopnąć by z nim skończyć.
“Leprechaun: Origins” nie sprawdza się jako reboot znanej, choć nie słynącej z wysokiego poziomu serii. Nie sprawdza się też po prostu jako jakiś odrębny horror. Był tu jakiś pomysł na odświeżenie marki, ale historia kupy się nie trzyma, a niski budżet nie pozwolił na przyzwoitą realizację. W efekcie dostajemy kiepski film, który miejscami jest nawet brutalny, ale głupi i zrealizowany po taniości. Szkoda.