Komórka
Tytuł oryginalny: Cell
Autor: Stephen King
Wydawca: Albatros 2007
Rok powstania: 2006

Wszelkiego rodzaju zdobycze techniki, wcześniej czy później zostaną wykorzystane do straszenia widzów kina grozy. Tak było z samochodami, komputerami oraz telefonami komórkowymi. Te ostatnie, choć są wynalazkiem stosunkowo nowym, zdążyły już w horrorach mocno zapuścić korzenie. Wystarczy wspomnieć takie tytuły jak, „Krzyk” czy „Nie odebrane połączenie”. Tematu nie odpuścił także Stephen King, a efektem jego pracy jest książka pt. „Komórka”.
Clay był przekonany, że to jest jego dzień. Właśnie sprzedał swoje rysunki, co rokowało jasną przyszłość i szansę na pogodzenie się z żoną. Wraz z synem, stanowiliby znów przykładną amerykańską rodzinę. Wszystko legło jednak w gruzach w jednej chwili. Zjawisko to nazwano potem Pulsem. Każdy, kto odebrał komórkę, lub próbował z niej gdzieś zadzwonić, tracił rozum. Zamieniał się w bezmózgą maszynę do zabijania, której jak się wydawało było obojętne czy odbierze życie sobie, czy komuś innemu. Później było już tylko gorzej, a świat się zmienił. Clay rusza w wędrówkę do swojego miejsca zamieszkania, gdzie została jego żona i syn. Będzie to długa i niebezpieczna wędrówka. Światem rządzą teraz zombie, a ludzie stali się stworzeniami nocnymi.
„Komórka” jest w pewnym sensie powieścią drogi. W końcu opowiada o pieszej wędrówce bohaterów, z jednego miejsca do drugiego, a trzeba przyznać, że nie jest to droga łatwa i przyjemna. Zamiast podziwiania krajobrazu mamy walkę o przetrwanie, a zamiast opisów przyrody krew i latające wnętrzności. Ta opowieść jest krwawa. Jak na Kinga, nawet nadzwyczaj krwawa. Sam początek to całkiem niezła rzeźnia. Ludzie dookoła zabijają się w ilościach hurtowych, a powody śmierci są różnorakie. Od wypadków drogowych, po szaleńca ze słusznych rozmiarów nożem kuchennym w ręku. Potem mamy lekkie uspokojenie, ale to nie zmienia faktu, że trup trafia się często i w wielu momentach bardzo gęsto. Niczym w rasowym horrorze o zombie, czym zresztą ta książka jest. Choć nieumarli są tutaj nieco inni niż przyzwyczaiły nas do nich setki filmów klasy B. I to może być jej wadą, bo mi spodobali się średnio. Szczególnie to, co wyrabiają pod koniec szczególnie mi się nie spodobało, ale to już rzecz gustu.
Generalnie końcówka tutaj zawodzi. Raz, że sens całej wyprawy gdzieś się gubi, a dwa, że nawarstwiają się wydarzenia, które nie do końca się kleją. No i samo zakończenie jest pozostawione bez ostatecznej kropki nad i. Na pewno pewnej części czytelników to się spodoba, ale jak dla mnie, zostało ucięte w nieodpowiednim momencie. Bez żadnej sugestii w jedną, ani w drugą stronę i właściwie nic nie wyjaśnia. A szkoda.
Mam mieszane uczucia względem tej książki. Z jednej strony jest krwawo, bohaterowie są sympatycznie i jak na Kinga mamy tutaj dość mało lania wody. Z drugiej jednak, kingowscy zombie trochę mi nie podeszły, a w końcówce wiele elementów mi nie odpowiadało. Jeśli chodzi o ocenę to wahałem się między sześć, a siedem. W końcu jednak zdecydowałem się na tę niższą. Mi podobało się średnio.
Clay był przekonany, że to jest jego dzień. Właśnie sprzedał swoje rysunki, co rokowało jasną przyszłość i szansę na pogodzenie się z żoną. Wraz z synem, stanowiliby znów przykładną amerykańską rodzinę. Wszystko legło jednak w gruzach w jednej chwili. Zjawisko to nazwano potem Pulsem. Każdy, kto odebrał komórkę, lub próbował z niej gdzieś zadzwonić, tracił rozum. Zamieniał się w bezmózgą maszynę do zabijania, której jak się wydawało było obojętne czy odbierze życie sobie, czy komuś innemu. Później było już tylko gorzej, a świat się zmienił. Clay rusza w wędrówkę do swojego miejsca zamieszkania, gdzie została jego żona i syn. Będzie to długa i niebezpieczna wędrówka. Światem rządzą teraz zombie, a ludzie stali się stworzeniami nocnymi.
„Komórka” jest w pewnym sensie powieścią drogi. W końcu opowiada o pieszej wędrówce bohaterów, z jednego miejsca do drugiego, a trzeba przyznać, że nie jest to droga łatwa i przyjemna. Zamiast podziwiania krajobrazu mamy walkę o przetrwanie, a zamiast opisów przyrody krew i latające wnętrzności. Ta opowieść jest krwawa. Jak na Kinga, nawet nadzwyczaj krwawa. Sam początek to całkiem niezła rzeźnia. Ludzie dookoła zabijają się w ilościach hurtowych, a powody śmierci są różnorakie. Od wypadków drogowych, po szaleńca ze słusznych rozmiarów nożem kuchennym w ręku. Potem mamy lekkie uspokojenie, ale to nie zmienia faktu, że trup trafia się często i w wielu momentach bardzo gęsto. Niczym w rasowym horrorze o zombie, czym zresztą ta książka jest. Choć nieumarli są tutaj nieco inni niż przyzwyczaiły nas do nich setki filmów klasy B. I to może być jej wadą, bo mi spodobali się średnio. Szczególnie to, co wyrabiają pod koniec szczególnie mi się nie spodobało, ale to już rzecz gustu.
Generalnie końcówka tutaj zawodzi. Raz, że sens całej wyprawy gdzieś się gubi, a dwa, że nawarstwiają się wydarzenia, które nie do końca się kleją. No i samo zakończenie jest pozostawione bez ostatecznej kropki nad i. Na pewno pewnej części czytelników to się spodoba, ale jak dla mnie, zostało ucięte w nieodpowiednim momencie. Bez żadnej sugestii w jedną, ani w drugą stronę i właściwie nic nie wyjaśnia. A szkoda.
Mam mieszane uczucia względem tej książki. Z jednej strony jest krwawo, bohaterowie są sympatycznie i jak na Kinga mamy tutaj dość mało lania wody. Z drugiej jednak, kingowscy zombie trochę mi nie podeszły, a w końcówce wiele elementów mi nie odpowiadało. Jeśli chodzi o ocenę to wahałem się między sześć, a siedem. W końcu jednak zdecydowałem się na tę niższą. Mi podobało się średnio.