Historia Lisey
Tytuł oryginalny: Lisey’s Story
Autor: Stephen King
Wydawca: Prószyński Media Sp. z o.o. 2013
Rok powstania: 2006

Stephen King, tytułowany mianem króla horroru miewa także potknięcia. Nie wszystko, co wychodzi spod jego pióra jest złotem, choć złota całe wory zarabia. Nie schodzi, co prawda poniżej pewnego standardu, ale co by nie mówić i jakby go nie bronić, średniaka czasami stworzy. Nie twierdzę, że „Historia Lisey” jest takim przypadkiem, choć to po części zdeterminowane będzie podejściem czytelnika, ale pozycją nie do końca udaną już bym recenzowany tytuł był skłonny nazwać.
Tytułowa Lisey jest wdową po słynnym pisarzu. Byli bezdzietnym małżeństwem, więc po śmierci męża kobieta zostaje sama w sporym domu. Ma, co prawda trzy siostry, a w odwiedziny często wpadają do niej fani literatury jej zmarłego partnera, którzy bardzo chcieliby poszperać w dokumentach po nim pozostałych, ale nie zmienia to faktu, że miała sporo czasu na rozpamiętywanie i pogodzenie się z samotnością. Choć pewne znaki wydają się wskazywać, że jej mąż nie do końca odszedł. Na dodatek, na horyzoncie pojawia się pewne niebezpieczeństwo, którego pierwszą ofiarą pada kot sąsiada. Mycie po nim skrzynki na listy, nie do końca jest tym, czym warto rozpocząć dzień.
Dlaczego ta książka nie jest do końca udana? Bo pozostawia spory niedosyt i momentami mocno przynudza. Żeby była jasność, to nie jest zła historia i na pewno znajdzie swoich zwolenników, ale myślę, że bardziej spodoba się osobom, które lubią nieco melancholijne opowieści z lekkim nastrojem grozy, niż zatwardziałym fanom horroru.
Stephen King w „Historii Lisey” to taki King gawędziarz, kreujący mnóstwo przestrzeni dla opowieści, która rozwija się leniwym tempem, ale bogata jest w różne ciekawe słówka i językowe zabawy. Sprawia to, że lekturę trzeba śledzić uważniej, z większym zaangażowaniem. Jest to jednocześnie największa zaleta tej książki, choć pewnie nie zabraknie też takich czytelników, którym będzie to przeszkadzać.
Powolne tempo momentami męczy. Doskwiera to szczególnie na początku, bo zawiązanie akcji wlecze się niemiłosiernie. Również grozy nie ma tutaj za dużo, choć im bliżej końca tym atmosfera gęstnieje. Jednak jest to groza trochę nietypowa, nastawiona bardziej na gęsty klimat niż epatowanie jakimiś strachami. Do zalet ciężko też zaliczyć główną bohaterkę, z którą ciężko było mi się utożsamić i choć jest kobietą niewątpliwie sympatyczną to, co tu dużo mówić, nie porywa.
„Historia Lisey” jest bardzo nietypową książką w dorobku Kinga. Z jednej strony znajdziemy tutaj charakterystyczne dla autora elementy, ale jako całość jest czymś specyficznym. Czymś, do czego fani autora nie są przyzwyczajeni, przez co może zawieść ich oczekiwania. Jest opowieścią może zbyt rozwlekłą i trochę za mało w niej konkretów. Dla mnie samego jest niezłym orzechem do zgryzienia, bo choć wspomniane już zabawy językowe mi się podobały, tak sama historia już nie do końca. Z jednej strony oceniłbym tę pozycję na taką mocną szóstkę, ale z drugiej, poziom niedosytu oraz taka ulga, że „wreszcie już koniec”, każe mi wystawić piątkę. Najlepiej chyba, jak sami sprawdzicie czy wam przypadnie do gustu. A nuż będzie to dobry baf.
Tytułowa Lisey jest wdową po słynnym pisarzu. Byli bezdzietnym małżeństwem, więc po śmierci męża kobieta zostaje sama w sporym domu. Ma, co prawda trzy siostry, a w odwiedziny często wpadają do niej fani literatury jej zmarłego partnera, którzy bardzo chcieliby poszperać w dokumentach po nim pozostałych, ale nie zmienia to faktu, że miała sporo czasu na rozpamiętywanie i pogodzenie się z samotnością. Choć pewne znaki wydają się wskazywać, że jej mąż nie do końca odszedł. Na dodatek, na horyzoncie pojawia się pewne niebezpieczeństwo, którego pierwszą ofiarą pada kot sąsiada. Mycie po nim skrzynki na listy, nie do końca jest tym, czym warto rozpocząć dzień.
Dlaczego ta książka nie jest do końca udana? Bo pozostawia spory niedosyt i momentami mocno przynudza. Żeby była jasność, to nie jest zła historia i na pewno znajdzie swoich zwolenników, ale myślę, że bardziej spodoba się osobom, które lubią nieco melancholijne opowieści z lekkim nastrojem grozy, niż zatwardziałym fanom horroru.
Stephen King w „Historii Lisey” to taki King gawędziarz, kreujący mnóstwo przestrzeni dla opowieści, która rozwija się leniwym tempem, ale bogata jest w różne ciekawe słówka i językowe zabawy. Sprawia to, że lekturę trzeba śledzić uważniej, z większym zaangażowaniem. Jest to jednocześnie największa zaleta tej książki, choć pewnie nie zabraknie też takich czytelników, którym będzie to przeszkadzać.
Powolne tempo momentami męczy. Doskwiera to szczególnie na początku, bo zawiązanie akcji wlecze się niemiłosiernie. Również grozy nie ma tutaj za dużo, choć im bliżej końca tym atmosfera gęstnieje. Jednak jest to groza trochę nietypowa, nastawiona bardziej na gęsty klimat niż epatowanie jakimiś strachami. Do zalet ciężko też zaliczyć główną bohaterkę, z którą ciężko było mi się utożsamić i choć jest kobietą niewątpliwie sympatyczną to, co tu dużo mówić, nie porywa.
„Historia Lisey” jest bardzo nietypową książką w dorobku Kinga. Z jednej strony znajdziemy tutaj charakterystyczne dla autora elementy, ale jako całość jest czymś specyficznym. Czymś, do czego fani autora nie są przyzwyczajeni, przez co może zawieść ich oczekiwania. Jest opowieścią może zbyt rozwlekłą i trochę za mało w niej konkretów. Dla mnie samego jest niezłym orzechem do zgryzienia, bo choć wspomniane już zabawy językowe mi się podobały, tak sama historia już nie do końca. Z jednej strony oceniłbym tę pozycję na taką mocną szóstkę, ale z drugiej, poziom niedosytu oraz taka ulga, że „wreszcie już koniec”, każe mi wystawić piątkę. Najlepiej chyba, jak sami sprawdzicie czy wam przypadnie do gustu. A nuż będzie to dobry baf.