Meta Noir
Tytuł oryginalny: Meta Noir
Autor: Adam Deka
Wydawca:
Rok powstania: 2020

Literatura science-fiction nie zawsze idzie w parze z horrorem, choć same wizje przyszłości często wzbudzają grozę. Co się stanie gdy Adam Deka sięgnie po ten gatunek? Na pewno nie dostaniemy szlachetnej opowieści i sterylnych, czystych wnętrz. Za to będzie brud, chaos i skolopendry. I z takim właśnie brudnym SF mamy do czynienia w “Meta Noir”, co wcale nie musi być wadą.
Książka nie jest długa, ale intensywna. Co nie powinno dziwić, patrząc na autora. Pierwsze skrzypce gra tu science-fiction zanurzone w gęstej atmosferze cyberpunka. Planeta jaką znamy nie istnieje. Ludzkość żyje pod ziemią, a wyniszczoną powierzchnią targa tajemnicza anomalia. Pewien pracujący niegdyś dla rządu haker, stara się obalić Nieśmiertelnego, tajemniczego doradcę prezydenta. Ale walka z rządzącymi to także walka z ich siłami ochrony. Na domiar złego nad planetą zawisa inne zagrożenie, które nie powinno istnieć, ale jak widać istnieje. Kto bądź co za nim stoi?
Nie brakuje tu spisków, szpiegów i brudnych lokacji. Każda z postaci występująca w tej opowieści jest wypaczona. Uzdolniony haker uzależniony jest od trującej kawy. Ludzie nafaszerowani są narkotykami i wszczepami. W sumie jaka to różnica? Cybernetyczny świat jawi się w szaro burych kolorach, pełen pikseli, wirusów, programów wspomagających, kabli i oparów toksycznej mgły. To nie jest przyjemny świat. Nie jest też dla nikogo łagodny. Szczególnie, że uzależniony jest od dostaw surowców z rządzonego przez sztuczną inteligencję i jej nanotwory Ganimedesa. Równie brudna jest tutejsza polityka, a bojówki LGBT tylko dopełniają tego obrazu. Tak, SF w “Meta Noir” to nie bajka.
W tym gęstym sosie technologii nie brakuje groteski. Same opisy bohaterów, czy pewne wydarzenia, szczególnie w drugiej części opowieści, to niezły cyrk, na którego arenie pojawiają się stwory rodem z horroru. Bywa też krwawo. Broń odrywa kończyny, a metatfory z cyberprzestrzeni potrafią siać całkiem realną masakrę. Nawiasem pisząc, całkiem nieźle połączony jest tu świat realny z wirtualnym. Oba przenikają się na tyle mocno, że czasem trudno jest się zorientować kiedy kończy się jeden, a zaczyna drugi. I jak dla mnie, nie musi być w tym sensu.
W “Meta Noir” nie brakuje inspiracji Dickiem, Gibsonem, “Terminatorem” czy chyba nawet “Z archiwum X” (sorry, ale rudowłosa bohaterka imieniem Gillian kojarzy mi się tylko z jednym). Swoje miejsce znajdzie także Lem. Wiele z tych motywów podanych jest wprost, inne są nieco bardziej subtelne. Wszystkie jednak wydają się mroczniejsze i brudniejsze niż w swoich źródłach. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie.
Warto też poświęcić akapit samej książeczce. Całość wydana własnym sumptem, na pierwszy rzut oka budzi ciekawość. Czerwona ręcznie preparowana oprawa, za którą kryje się może nie najpiękniejsza, ale budząca pewne skojarzenia z fanzinami okładka. Zawartość odbita z maszynopisu, z nierówną interlinią, poprawkami i krzywym ułożeniem, przywodzi na myśl wydawnictwa undergroundowe. Pasuje to doskonale do opowiadanej przez autora historii. Niestety niesie też za sobą pewną wadę. Otóż podczas lektury trafimy na ogromną ilość literówek, błędów i innych przeszkadzajek, które momentami dają się trochę we znaki. Ja to traktuję jako dopełnienie oprawy, ale jestem sobie w stanie wyobrazić, że ktoś uzna to za wadę.
“Meta Noir” to brudne SF. Może nadużywam tego określenie w tej recenzji, ale jakoś najlepiej mi ono pasuje. Całość jest momentami nieco chaotyczna, ale wizja świata, zamieszkujące ten świat organizmy i ogólna ciężka atmosfera całej opowieści, zdecydowanie mogą się podobać. Ja łyknąłem całość za jednym zamachem i myślę, że nawet jakby była dwa razy dłuższa, to bym się nie oderwał do końca. Jeśli lubisz cyberpunkowe science-fiction, które tapla się w zgliszczach świata, nieokiełznanej cyberprzestrzeni, a pod butami bohaterów słychać trzask kości, nanotechnologii i cybernetycznych wszczepów, poczujesz się jak w domu.