Pejzaże Nortona
Autor: Janusz Borys
Typ: Opowiadanie
Przy pomocy moich obrazów opowiadałem pewną historię. Historię tak niepojętą, że nie byłem w stanie o niej mówić, czy też pisać. W moich studenckich czasach, które jeszcze nie tak dawno były codziennością, porównywano mnie z Pickmanem. Nigdy jednak nie mogłem zrozumieć co sprawiało, że ludzie myśleli właśnie o nim. Moja sztuka, moje obrazy były cudami geometrii, moją własną matematyką. Kreśliłem z niewysłowioną dokładnością budynki, gmachy i domy. Malowałem dawno zapomniane czarne rzeki, którymi było można dotrzeć do dziwnych i odległych krain pełnych nieogarniętego piękna. Pickman z kolei zajmował się czymś innym. Jego sztuka była wypaczona. Jakże dokładne i plugawe były jego obrazy, przedstawiające ohydne sceny. Tylko raz widziałem jego prace, ale nie zapomnę ich nigdy. Na zawsze będą nawiedzać mnie w koszmarach. Już zawsze będę ścigany przez straszliwe postacie i obrzydliwe potworności, ucztujące na cmentarzach w czasie bezksiężycowych nocy.
Moi profesorowie i koledzy jednak widzieli bezgraniczne podobieństwo naszej twórczości. Zarówno w jego, jak i mojej pracy, wszyscy dostrzegali ciemność. Strach tak oczywisty w pracach Pickmana, istniał też w moich pejzażach i panoramach. W moim przypadku jednak był on ulotny, nieodgadniony i ukryty. Pośród mrocznych uliczek nieistniejących miast ze snów ludzie widzieli cienie, cienie które otoczone jakąś dziwną nienawiścią spoglądały z powrotem w nasz świat. W mych fantastycznych rzekach, głęboko pod powierzchnią wody, ludzie dostrzegali mamiące ich syreny - przezroczyste, niewidzialne istoty, czekające na brzegach w razie gdyby któraś z kupieckich łodzi, korzystających z rzeki, miała się rozbić i zatonąć. Nie ważne co malowałem, ludzie dostrzegali w tym śmierć, szaleństwo i plugawość. Moja praca była przeklęta tym dziwnym omenem. Mimo wszystko tworzyłem dalej. W moim małym, wynajętym mieszkaniu, wśród przedwiecznych domów i ponurych gmachów, całymi dniami pracowałem w ciemnościach nad kolejnymi pejzażami światów, które widziałem w moich snach.
Nikt nie przeszkadzał mi w trakcie tworzenia, z natury byłem chorowity i zamknięty w sobie. Odpychałem ludzi, którzy z dziwnych, nieznanych mi przyczyn, lękali się mojej obecności. Izolacja, mimo wszystko, nigdy mi nie przeszkadzała. Przyjmowałem ją jako dar. Dzięki samotności mogłem całkowicie poświęcić się pracy - twórczości, która stała się całą moją egzystencją. Z domu wychodziłem jedynie w niecierpiących zwłoki wypadkach. Czasami przechadzałem się pośród cmentarzy, lasów i odległych ruin dawno zapomnianych przez ludzi. Moje spacery zazwyczaj odbywały się w nocy, kiedy nikt nie mógł mi przeszkadzać.
Moje obrazy, pomimo ich niewytłumaczalnej dziwności i zagadkowego szaleństwa jakie ogarniało widza, zdobyły uznanie wśród niewielkiej grupy entuzjastów. Kilka razy do roku jakaś mniej lub bardziej znana galeria prosiła mnie o możliwość udostępnienia mych prac dla publiki. Dzięki skromnym zyskom z wystaw byłem w stanie utrzymać moje ponure, podniszczone, parterowe mieszkanie, w dawno już zapomnianej dzielnicy miasta.
Moje życie byłoby proste i w pełni poświęcone sztuce, gdyby nie czas, kiedy zapadałem w sen. Od dzieciństwa nawiedzały mnie niezwykle realne sny. Podróżowałem w nich na inne planety, doświadczałem niezwykłego. Prowadzony przez najrozmaitszych przewodników, odkrywałem R'lyeh i jego tytaniczne, pokryte runami wieże; Yugoth i zamieszkującą je Mi-go - dziwną rasę, wykraczającą poza ludzkie pojmowanie. Wśród moich sennych eskapad widziałem także istoty, stworzenia boskie o zbrodniczej naturze. Przedwieczni, gdyż inaczej nie da się ich nazwać, pochodzili z innych planet, zamieszkiwali miasta na dnie oceanu, czy też pustkę kosmosu. Tych stworzeń jednak nigdy nie ośmieliłem się namalować, byłem zbyt przerażony. Sama próba przypomnienia sobie ich budzących grozę kształtów mogła doprowadzić do szaleństwa, pozbawić zmysłów nawet najodważniejszego człowieka.
Żyłem w zgodzie z moimi snami, pogodziłem się z nieuniknionym. Podświadomie wiedziałem, że ich pragnę, że chcę doświadczać nieznanego, nawet jeśli tylko balansowałem na granic obłędu, zapuszczając się coraz dalej w otchłanie obcych światów. Coraz więcej czasu poświęcałem na sny. Doszło w końcu do tego, że każdego dnia miałem zaledwie parę godzin na malowanie, resztę czasu spędzałem na sennych majakach i rozmowach ze stworzeniami nieludzkiej natury. Jedynie dwóch moich przyjaciół, wiedziało o tym. Pisałem z nimi na różne tematy i wiedziałem, że jedynie Filip (mój dawny nauczyciel) i Howard (przyjaciel z uczelni) zrozumieją co przechodzę. Martwili się o mnie i byłem im za to wdzięczny. Polecali mi nawet prywatne kliniki, w których mógłbym szukać pomocy. Nie miałem jednak na to czasu, coś przyzywało mnie przed puste płótna. Jakieś pradawne zaklęcie i poczucie marnowania czasu zmuszały mnie do pracy, do zaklinania coraz dziwniejszych i odleglejszych miejsc, wymiarów w moich obrazach.
Zimą przyszła choroba, która wycieńczyła mnie doszczętnie. Lekarz domowy, którego niezwłocznie wezwałem stwierdził jedynie, że to z przemęczenia. Podejrzewał także tropikalną chorobę. Myślał, że to tropikalny pasożyt, tak zwany tęgoryjec. Było to jednak niemożliwe, gdyż nigdy nie opuściłem Anglii. Zajmujący się mną doktor nakazał mi odpoczywać i zdrowo odżywiać. Nie przynosiło to jednak skutków. Budziłem się w nocy, pewny, że słyszę jakieś głosy. Czasami przebudzałem się w mojej pracowni w pobliżu niedokończonych obrazów, a nigdy wcześniej nie zdarzało mi się lunatykować. W tym też okresie do mojego domu trafił tajemniczy murzyn. Dobrze ubrany, z niewielką nadwagą, nienagannie wychowany. Po krótkiej rozmowie o sztuce postanowiłem wpuścić go do domu, gdzie miał mi zdradzić cel swojej wizyty. Okazało się, że jego pracodawca, którego imienia nie chciał zdradzić za żadne skarby, jest ogromnie zainteresowany moimi obrazami, moją sztuką. Zaproponował mi za obraz „Zaćmienie R’lyeh” niesamowitą kwotę, którą z ciężko ukrywanym szczęściem przyjąłem po zaledwie paru chwilach wahania. Nie było to jednak wszystko - zaoferował mi jeszcze większą sumę za namalowanie, na zamówienie tajemniczego filantropa, obrazu pod tytułem „Słońce w znaku Skorpiona nad R'lyeh”. Nie wiedziałem co przez to rozumieć. Podzieliłem się tymi obawami z moim gościem, ten jednak uśmiechnął się złowieszczo i kazał mi zaufać własnej intuicji i talentowi. Nie zwlekając zbyt długo, podjąłem się zlecenia. Nie tyle co dla pieniędzy, co z ciekawości, gdyż dodatkiem do mojej zapłaty miało być poznanie tajemniczego klienta. Jak tylko zgodziłem się na warunki postawione przez murzyna, ten podniósł się pospiesznie z fotela, na którym do tej pory siedział i jakby trochę przestraszony, czy też podekscytowany, opuścił moje mieszkanie.
Pogrążyłem się w pracy. Szkicowałem, pokrywałem płótno budowlami nie mającymi sensu z ludzkiego punktu widzenia. Im więcej poświęcałem czasu mojemu obrazowi, tym więcej niedociągnięć odkrywałem. Mimo że nigdy nie byłem w zatopionym przed eonami mieście, odtwarzałem je niczym z pamięci, kierowany dziwnym mrocznym natchnieniem. Niemal czułem jak jakaś obca siła kierowała moją ręką. Noce stały się dziwne i straszne. Sny tak inne, do których przywykła moja psychika, rozdzierały moje człowieczeństwo. Choroba, która trawiła mnie od jakiegoś czasu jedynie nabierała na sile, zbladłem i zgarbiłem się. Rysy mej twarzy zmieniły się, wyostrzyły, a zęby stały się słabe. Białka moich oczu były przekrwione i pożółkłe. Ledwo widziałem w świetle dnia, dlatego też zasłony w moich oknach były wiecznie zaciągnięte. Nie byłem w stanie odróżnić, czy na zewnątrz panuje dzień czy też noc.
W czasie jednej z wypełnionych dziwnymi snami nocy przebudził mnie dźwięk przeszywający wszystkie moje zmysły. Alarm antywłamaniowy wył jak opętany. Przerażenie ogarnęło mój umysł i ciało. Powoli podniosłem się z łóżka i ruszyłem na korytarz, potem do pokoju i ogrodu. W całym domu nie udało mi się znaleźć żadnego intruza, nic nie zniknęło, nie było też żadnych śladów zniszczeń. Jedyna dziwność, która miała miejsce to przerażający wrzask dobiegający z oddali, który udało mi się usłyszeć, gdy byłem w ogrodzie. Tego samego dnia wezwałem policję, która stwierdziła jedynie, że nikt nie wchodził do mego mieszkania. Zauważyli jedynie, że wszystkie drzwi w trakcie wtargnięcia zostały pootwierane od wewnątrz. To nie ktoś próbował wtargnąć na moją posesję, to ktoś lub coś próbowało z niej uciec. Mieszkałem sam, nie przyjmowałem też zbyt wielu gości, tak też funkcjonariusze nie mogli nic dla mnie zrobić. Obiecali, że wzmocnią patrole w mojej okolicy, ale to by było na tyle.
Tego dnia nie mogłem się skupić na malowaniu, nie wychodziłem również z domu. Szwendałem się w kółko, szukając intruza i obawiając się, że ukrywa się w jakimś ciemnym kącie, czekając aż zasnę. Dopiero po wielu godzinach, kiedy zacząłem się uspokajać, odpoczywając w fotelu, zauważyłem, że na sztalugach, gdzie powinno stać niedokończone „Słońce w znaku Skorpiona” znajduje się inny obraz. Był dziwny, przekształcony. Nie mogłem rozpoznać, która z moich prac mogłaby tak wyglądać. Która z nich mogłaby wyrażać tak czyste szaleństwo, emanować brzydotą. Jednak nie to najbardziej mnie zszokowało. Mogłem przysiąc, że na obrazie dostrzegam postacie, stworzenia ohydnej aparycji, powoli zbliżające się do pierwszego planu. Spoglądające na nasz świat niczym przez dziwne okno. Nie mogłem na to patrzeć, potworne dzieło przerażało mnie i sprawiało, że zbierało mi się na mdłości. Pospiesznie wyniosłem obraz do ogrodu i spaliłem go, dzięki czemu odczułem niesamowitą ulgę. Jednak, gdy odwróciłem się, aby powrócić do mojego cichego, ciemnego domu znów poczułem niepokój. Nie byłem w stanie wytłumaczyć jego źródła, gdyż nie dostrzegałem niczego, co mogłoby chociaż lekko sugerować, że coś mi grozi. Podświadomie jednak przepełniał mnie dziki lęk, panika zalegająca gdzieś w głębinach skołatanego umysłu. Mimo wszystko powróciłem do domu, po czym postanowiłem porzucić pracę nad zleceniem. Wbrew logice obwiniałem podjęty kontrakt za wszystko co przydarzyło mi się tak niedawno. Nawet za chorobę, której objawy pojawiły się jeszcze przed przybyciem tajemniczego murzyna. Wycieńczony przez strach i chorobę przełożyłem plany natychmiastowego opuszczenia mojego domu do rana.
Ostatnia noc wypełniona była snami, nie odwiedzałem jednak tajemniczych krain, a grobowce i mauzolea. Widziałem w nich potworne tytany, które powoli przebudzają się do życia, rzucając złowieszczy cień na świat ludzi. Doświadczyłem zniszczenia i śmierci w najpotworniejszych jej odmianach. Utraciłem zmysły. Przebudzałem się wiele razy, jakkolwiek nie mogłem uwolnić się od snów. Mimo strachu i rozpaczy zapadałem w kolejne, coraz gorsze i groźniejsze dla mojego umysłu, koszmary. Pragnąłem krzyczeć i uciekać, byłem jednak jak sparaliżowany. Kulminacją mych koszmarów było R'lyeh i krypty, których nigdy przedtem nie widziałem, krypty wykute z obrzydliwego, zielonego kamienia, pokryte tysiącami misternie wykonanych, mistycznych symboli. To właśnie tam usłyszałem głos, którego do dnia mojej śmierci nie zapomnę, głos który zniszczył moją duszę, pozbawił mnie zdolności mowy. Głos istoty zwanej między innymi Inicjatorem, zbrukał wszystko co było we mnie dobre. Wypalając mnie od środka, przekazał mi, abym powiadomił ludzi, przygotował świat na jego przybycie.
Przebudziłem się nad sztalugą i ku mej zgrozie spoglądałem na ukończony obraz. Wpatrywałem się w słońce w znaku Skorpiona. Nie mogłem oderwać wzroku od bluźnierczej ohydy, którą stworzyłem własnoręcznie, na własne życzenie, nie ważne świadomie czy też nie. „Nadszedł czas na dotrzymanie umowy” usłyszałem za plecami głos murzyna, który poprosił mnie o wykonanie obrazu. „Poznasz mego mistrza, oświeci cię jego mądrość”.
***
Przeszukanie domu nie przyniosło żadnych rezultatów, James Norton jak i większość jego prac zniknęła bez śladu. Nie dało się dostrzec żadnych śladów walki czy włamania. Norton po prostu zniknął, rozpłynął się w powietrzu. Nie udało się też odszukać mężczyzny, który był widziany w jego domu zaledwie kilka dni przed zniknięciem. Sprawę porzucono i uznano za zamkniętą ze względu na brak dowodów przestępstwa.
***
Mieszkanie stało opustoszałe jeszcze przez bardzo długi czas, dlatego w momencie, kiedy razem z Filipem dotarliśmy na miejsce nikt nam nie przeszkadzał. Jak później dowiedzieliśmy się od agenta nieruchomości nie było chętnych ze względu na dziwną, złowieszczą obecność unoszącą się na terenie całego miejsca. Ludzie po cichu mówili, że jest nawiedzone, że można w nim dostrzec zjawę, którą jedynie szaleniec mógłby uznać za człowieka. My jednak, jako przyjaciele James'a musieliśmy sprawdzić, musieliśmy dowiedzieć się co zaszło w tym miejscu. Jak doszło do tajemniczego zniknięcia.
W całym domu nie było prądu i nawet, mimo że badaliśmy mieszkanie nieco po południu panował tu napawający niepokojem półmrok, który był potęgowany dodatkowo przez pustkę. Wszystkie rzeczy Nortona zniknęły. Jego matka przekazała obrazy rozmaitym galeriom sztuki. Meble zostały sprzedane. Wydawałoby się, że nie pozostało nic co mogłoby naprowadzić nas na, chociażby najmniejszy trop, gdzie powinniśmy poszukiwać utraconego przyjaciela. Przełomowego odkrycia w naszym śledztwie dokonał Filip, który w jakiś sposób dostrzegł, że tapeta w przeciwieństwie do reszty mieszkania jest w miarę świeża, musiała więc zostać niedawno położona. Wspólnymi siłami zerwaliśmy ją ze ściany i ku naszemu zdziwieniu ujrzeliśmy ostatnie, gigantyczne dzieło Nortona. Pejzaż jakiego nigdy nie widział żaden człowiek. Pracę tak doskonałą i poruszającą, że mogłaby doprowadzić do obłędu delikatniejszych koneserów sztuki. Obraz nie przedstawiał jednak żadnego fantastycznego miejsca, żadnej krainy rodem ze snów czy też koszmarów Nortona. Ceglany dom, widniejący na ścianie, wyglądał na stary, opuszczony i smutny. Stał pośród obumierających, pozbawionych liści drzew, gotowych umrzeć w każdej chwili. W oddali widniało bezchmurne niebo pełne gwiazd, gwiazd nieznanych ani mi, ani Filipowi. Dostrzegliśmy także drugi księżyc, dużo mniejszy od tego, który znaliśmy. „Co to znaczy Howardzie?” zapytał mnie Filip, przyglądając się obrazowi. Nie zdążyłem jednak nic odpowiedzieć, gdyż rozdzierający krzyk mojego towarzysza wprawił mnie w przerażenie tak wielkie, że nieomal uciekłem z mieszkania. Spojrzałem w punkt obrazu, w który wpatrywał się mój przyjaciel i dostrzegłem tam widmo białego upiora, wyglądającego przez okno domu prosto na nas. Byłem pewny, mogę przysiąc, że to niespotykane stworzenie widziało nas i potrzebowało naszej pomocy. Wiedziałem też gdzie odnaleźć zagadkowy dom namalowany przez Nortona. Zaginiony artysta wielokrotnie, na studiach, opowiadał o „domu wiedźmy” - miejscu, którego bali się wszyscy okoliczni mieszkańcy, domu w portowej dzielnicy miasta, w której żyli głównie imigranci z dziwnych i odległych krajów.
Samochodem Filipa, jeszcze tego samego, dnia pojechaliśmy do namalowanego przez Nortona domu. Jak tylko opuściliśmy auto poczułem, że powietrze jest inne. Bliskość morza, niedaleko którego znajdował się dom sprawiała, że było można poczuć sól w nozdrzach, ale czuć było też inny zapach, zapach ryb. Szybko zdałem sobie sprawę, że razem z moim przyjacielem jesteśmy obserwowani. W oknach starych domów, po obu stronach ulicy, mogliśmy dostrzec ludzi, a raczej ich dziwne karykatury. Postacie o wielkich szklistych oczach, chorobliwej skórze i ostrych zębach przyglądały się nam pełne napięcia. Poczułem, że zaczyna we mnie kiełkować strach, ciekawość była jednak silniejsza. Nie zwlekając weszliśmy do starego, zrujnowanego domu, by dowiedzieć się co mogło spotkać naszego przyjaciela. We wnętrzu budynku dało się odczuć to samo, co nawiedzało mieszkanie Nortona. Nie mogłem określić co to było, ale przysięgam, że tamtego dnia, ze mną i Filipem, było coś jeszcze. Coś wrogiego nam, ale i wszystkim innym ludziom, coś co pragnęło spokoju, pragnęło pozostać zapomniane i ukryte w tej rozpadającej się ruderze.
Wraz z moim przyjacielem trzymaliśmy się blisko siebie, zbyt zdenerwowani i niepewni, aby się rozdzielić. W domu znaleźliśmy wiele dziwnych przedmiotów: afrykańskie bębny, listy napisane w nieznanych językach, często okraszone przerażającymi ilustracjami aktów kanibalizmu. Na drewnianej podłodze udało nam się dostrzec jakieś nieznane i skomplikowane wzory matematyczne, jednak ani ja, ani Filip, nie byliśmy w stanie ich rozszyfrować. Zresztą nie po to tam przybyliśmy. Szukaliśmy Nortona.
Dopiero na strychu udało nam się wpaść na trop. Pod szmatami, na starej, ledwo trzymającej się sztaludze, odkryliśmy obraz, obraz straszny i bluźnierczy w swojej naturze. Wyglądał jakby Norton w duecie z Pickmanem postanowili stworzyć wspólne arcydzieło. Szalona architektura, łamiąca wszelkie prawa naszego świata skąpana była w ciemności, a wynurzające się z niej krypty, były domem dla straszliwych mieszkańców. Wśród tych okropności, ponury mężczyzna, przerażony niemal na śmierć chudy i chory. Obaj wiedzieliśmy kim jest ten, otoczony przez potworności nie z tego świata, nieszczęśnik. Filip uciekł na sam widok obrazu, ja nie byłem na siłach. Kręciło mi się w głowie i mamrotałem sam do siebie w języku, którego nie mogłem zrozumieć. Przy oknie skierowanym na morze stała luneta. Wbrew samemu sobie postanowiłem sprawdzić w co jest wycelowana. Podszedłem chwiejnym krokiem i przerażony spojrzałem w soczewkę. Dojrzałem czarne morze i wyspę, na której umieszczone były dwie instalacje przypominające alabastrowe skrzydła. Nie to jednak było najgorsze! Ku mojej zgrozie zrozumiałem, że wyspa porusza się. Powoli, ślimaczym tempem zbliżała się do brzegu. Nie rozumiałem niczego z wydarzeń, których byłem świadkiem. Obserwowałem jak to, co uważałem za wyspę, w rytmie afrykańskich bębnów, dochodzącym ze wszystkich stron, wynurza się na brzeg. Widok potwornego stworzenia, które przed chwilą zdawało się być wyspą, oślepiło mnie na chwilę. Obłąkany z przerażenia nie pamiętałem nawet jak uciekam z ponurego domu. Szczęśliwie dla mnie, Filip wciąż czekał w samochodzie. Uciekliśmy z tego przeklętego miejsca tuż przed zmrokiem, w momencie kiedy straszni mieszkańcy dzielnicy zaczęli opuszczać swoje domostwa, kierując się w stronę morza. Podświadomie wiedziałem, że gdybyśmy pozostali tam chociaż chwilę dłużej, dziś nie byłbym w stanie opowiedzieć tej historii.
Po dziwnych i niefortunnych wydarzeniach, z tego pełnego grozy dnia, już nigdy nie spotkałem się z Filipem. Nigdy też nie szukałem Nortona. Wiedziałem jedynie, że los, który go spotkał był gorszy od śmierci. Słyszałem też, że niektórzy z ludzi, którzy oglądali jego prace przysięgali, iż widzieli go wśród dziwnych i strasznych miejsc, zaklętych w obrazach.
Moi profesorowie i koledzy jednak widzieli bezgraniczne podobieństwo naszej twórczości. Zarówno w jego, jak i mojej pracy, wszyscy dostrzegali ciemność. Strach tak oczywisty w pracach Pickmana, istniał też w moich pejzażach i panoramach. W moim przypadku jednak był on ulotny, nieodgadniony i ukryty. Pośród mrocznych uliczek nieistniejących miast ze snów ludzie widzieli cienie, cienie które otoczone jakąś dziwną nienawiścią spoglądały z powrotem w nasz świat. W mych fantastycznych rzekach, głęboko pod powierzchnią wody, ludzie dostrzegali mamiące ich syreny - przezroczyste, niewidzialne istoty, czekające na brzegach w razie gdyby któraś z kupieckich łodzi, korzystających z rzeki, miała się rozbić i zatonąć. Nie ważne co malowałem, ludzie dostrzegali w tym śmierć, szaleństwo i plugawość. Moja praca była przeklęta tym dziwnym omenem. Mimo wszystko tworzyłem dalej. W moim małym, wynajętym mieszkaniu, wśród przedwiecznych domów i ponurych gmachów, całymi dniami pracowałem w ciemnościach nad kolejnymi pejzażami światów, które widziałem w moich snach.
Nikt nie przeszkadzał mi w trakcie tworzenia, z natury byłem chorowity i zamknięty w sobie. Odpychałem ludzi, którzy z dziwnych, nieznanych mi przyczyn, lękali się mojej obecności. Izolacja, mimo wszystko, nigdy mi nie przeszkadzała. Przyjmowałem ją jako dar. Dzięki samotności mogłem całkowicie poświęcić się pracy - twórczości, która stała się całą moją egzystencją. Z domu wychodziłem jedynie w niecierpiących zwłoki wypadkach. Czasami przechadzałem się pośród cmentarzy, lasów i odległych ruin dawno zapomnianych przez ludzi. Moje spacery zazwyczaj odbywały się w nocy, kiedy nikt nie mógł mi przeszkadzać.
Moje obrazy, pomimo ich niewytłumaczalnej dziwności i zagadkowego szaleństwa jakie ogarniało widza, zdobyły uznanie wśród niewielkiej grupy entuzjastów. Kilka razy do roku jakaś mniej lub bardziej znana galeria prosiła mnie o możliwość udostępnienia mych prac dla publiki. Dzięki skromnym zyskom z wystaw byłem w stanie utrzymać moje ponure, podniszczone, parterowe mieszkanie, w dawno już zapomnianej dzielnicy miasta.
Moje życie byłoby proste i w pełni poświęcone sztuce, gdyby nie czas, kiedy zapadałem w sen. Od dzieciństwa nawiedzały mnie niezwykle realne sny. Podróżowałem w nich na inne planety, doświadczałem niezwykłego. Prowadzony przez najrozmaitszych przewodników, odkrywałem R'lyeh i jego tytaniczne, pokryte runami wieże; Yugoth i zamieszkującą je Mi-go - dziwną rasę, wykraczającą poza ludzkie pojmowanie. Wśród moich sennych eskapad widziałem także istoty, stworzenia boskie o zbrodniczej naturze. Przedwieczni, gdyż inaczej nie da się ich nazwać, pochodzili z innych planet, zamieszkiwali miasta na dnie oceanu, czy też pustkę kosmosu. Tych stworzeń jednak nigdy nie ośmieliłem się namalować, byłem zbyt przerażony. Sama próba przypomnienia sobie ich budzących grozę kształtów mogła doprowadzić do szaleństwa, pozbawić zmysłów nawet najodważniejszego człowieka.
Żyłem w zgodzie z moimi snami, pogodziłem się z nieuniknionym. Podświadomie wiedziałem, że ich pragnę, że chcę doświadczać nieznanego, nawet jeśli tylko balansowałem na granic obłędu, zapuszczając się coraz dalej w otchłanie obcych światów. Coraz więcej czasu poświęcałem na sny. Doszło w końcu do tego, że każdego dnia miałem zaledwie parę godzin na malowanie, resztę czasu spędzałem na sennych majakach i rozmowach ze stworzeniami nieludzkiej natury. Jedynie dwóch moich przyjaciół, wiedziało o tym. Pisałem z nimi na różne tematy i wiedziałem, że jedynie Filip (mój dawny nauczyciel) i Howard (przyjaciel z uczelni) zrozumieją co przechodzę. Martwili się o mnie i byłem im za to wdzięczny. Polecali mi nawet prywatne kliniki, w których mógłbym szukać pomocy. Nie miałem jednak na to czasu, coś przyzywało mnie przed puste płótna. Jakieś pradawne zaklęcie i poczucie marnowania czasu zmuszały mnie do pracy, do zaklinania coraz dziwniejszych i odleglejszych miejsc, wymiarów w moich obrazach.
Zimą przyszła choroba, która wycieńczyła mnie doszczętnie. Lekarz domowy, którego niezwłocznie wezwałem stwierdził jedynie, że to z przemęczenia. Podejrzewał także tropikalną chorobę. Myślał, że to tropikalny pasożyt, tak zwany tęgoryjec. Było to jednak niemożliwe, gdyż nigdy nie opuściłem Anglii. Zajmujący się mną doktor nakazał mi odpoczywać i zdrowo odżywiać. Nie przynosiło to jednak skutków. Budziłem się w nocy, pewny, że słyszę jakieś głosy. Czasami przebudzałem się w mojej pracowni w pobliżu niedokończonych obrazów, a nigdy wcześniej nie zdarzało mi się lunatykować. W tym też okresie do mojego domu trafił tajemniczy murzyn. Dobrze ubrany, z niewielką nadwagą, nienagannie wychowany. Po krótkiej rozmowie o sztuce postanowiłem wpuścić go do domu, gdzie miał mi zdradzić cel swojej wizyty. Okazało się, że jego pracodawca, którego imienia nie chciał zdradzić za żadne skarby, jest ogromnie zainteresowany moimi obrazami, moją sztuką. Zaproponował mi za obraz „Zaćmienie R’lyeh” niesamowitą kwotę, którą z ciężko ukrywanym szczęściem przyjąłem po zaledwie paru chwilach wahania. Nie było to jednak wszystko - zaoferował mi jeszcze większą sumę za namalowanie, na zamówienie tajemniczego filantropa, obrazu pod tytułem „Słońce w znaku Skorpiona nad R'lyeh”. Nie wiedziałem co przez to rozumieć. Podzieliłem się tymi obawami z moim gościem, ten jednak uśmiechnął się złowieszczo i kazał mi zaufać własnej intuicji i talentowi. Nie zwlekając zbyt długo, podjąłem się zlecenia. Nie tyle co dla pieniędzy, co z ciekawości, gdyż dodatkiem do mojej zapłaty miało być poznanie tajemniczego klienta. Jak tylko zgodziłem się na warunki postawione przez murzyna, ten podniósł się pospiesznie z fotela, na którym do tej pory siedział i jakby trochę przestraszony, czy też podekscytowany, opuścił moje mieszkanie.
Pogrążyłem się w pracy. Szkicowałem, pokrywałem płótno budowlami nie mającymi sensu z ludzkiego punktu widzenia. Im więcej poświęcałem czasu mojemu obrazowi, tym więcej niedociągnięć odkrywałem. Mimo że nigdy nie byłem w zatopionym przed eonami mieście, odtwarzałem je niczym z pamięci, kierowany dziwnym mrocznym natchnieniem. Niemal czułem jak jakaś obca siła kierowała moją ręką. Noce stały się dziwne i straszne. Sny tak inne, do których przywykła moja psychika, rozdzierały moje człowieczeństwo. Choroba, która trawiła mnie od jakiegoś czasu jedynie nabierała na sile, zbladłem i zgarbiłem się. Rysy mej twarzy zmieniły się, wyostrzyły, a zęby stały się słabe. Białka moich oczu były przekrwione i pożółkłe. Ledwo widziałem w świetle dnia, dlatego też zasłony w moich oknach były wiecznie zaciągnięte. Nie byłem w stanie odróżnić, czy na zewnątrz panuje dzień czy też noc.
W czasie jednej z wypełnionych dziwnymi snami nocy przebudził mnie dźwięk przeszywający wszystkie moje zmysły. Alarm antywłamaniowy wył jak opętany. Przerażenie ogarnęło mój umysł i ciało. Powoli podniosłem się z łóżka i ruszyłem na korytarz, potem do pokoju i ogrodu. W całym domu nie udało mi się znaleźć żadnego intruza, nic nie zniknęło, nie było też żadnych śladów zniszczeń. Jedyna dziwność, która miała miejsce to przerażający wrzask dobiegający z oddali, który udało mi się usłyszeć, gdy byłem w ogrodzie. Tego samego dnia wezwałem policję, która stwierdziła jedynie, że nikt nie wchodził do mego mieszkania. Zauważyli jedynie, że wszystkie drzwi w trakcie wtargnięcia zostały pootwierane od wewnątrz. To nie ktoś próbował wtargnąć na moją posesję, to ktoś lub coś próbowało z niej uciec. Mieszkałem sam, nie przyjmowałem też zbyt wielu gości, tak też funkcjonariusze nie mogli nic dla mnie zrobić. Obiecali, że wzmocnią patrole w mojej okolicy, ale to by było na tyle.
Tego dnia nie mogłem się skupić na malowaniu, nie wychodziłem również z domu. Szwendałem się w kółko, szukając intruza i obawiając się, że ukrywa się w jakimś ciemnym kącie, czekając aż zasnę. Dopiero po wielu godzinach, kiedy zacząłem się uspokajać, odpoczywając w fotelu, zauważyłem, że na sztalugach, gdzie powinno stać niedokończone „Słońce w znaku Skorpiona” znajduje się inny obraz. Był dziwny, przekształcony. Nie mogłem rozpoznać, która z moich prac mogłaby tak wyglądać. Która z nich mogłaby wyrażać tak czyste szaleństwo, emanować brzydotą. Jednak nie to najbardziej mnie zszokowało. Mogłem przysiąc, że na obrazie dostrzegam postacie, stworzenia ohydnej aparycji, powoli zbliżające się do pierwszego planu. Spoglądające na nasz świat niczym przez dziwne okno. Nie mogłem na to patrzeć, potworne dzieło przerażało mnie i sprawiało, że zbierało mi się na mdłości. Pospiesznie wyniosłem obraz do ogrodu i spaliłem go, dzięki czemu odczułem niesamowitą ulgę. Jednak, gdy odwróciłem się, aby powrócić do mojego cichego, ciemnego domu znów poczułem niepokój. Nie byłem w stanie wytłumaczyć jego źródła, gdyż nie dostrzegałem niczego, co mogłoby chociaż lekko sugerować, że coś mi grozi. Podświadomie jednak przepełniał mnie dziki lęk, panika zalegająca gdzieś w głębinach skołatanego umysłu. Mimo wszystko powróciłem do domu, po czym postanowiłem porzucić pracę nad zleceniem. Wbrew logice obwiniałem podjęty kontrakt za wszystko co przydarzyło mi się tak niedawno. Nawet za chorobę, której objawy pojawiły się jeszcze przed przybyciem tajemniczego murzyna. Wycieńczony przez strach i chorobę przełożyłem plany natychmiastowego opuszczenia mojego domu do rana.
Ostatnia noc wypełniona była snami, nie odwiedzałem jednak tajemniczych krain, a grobowce i mauzolea. Widziałem w nich potworne tytany, które powoli przebudzają się do życia, rzucając złowieszczy cień na świat ludzi. Doświadczyłem zniszczenia i śmierci w najpotworniejszych jej odmianach. Utraciłem zmysły. Przebudzałem się wiele razy, jakkolwiek nie mogłem uwolnić się od snów. Mimo strachu i rozpaczy zapadałem w kolejne, coraz gorsze i groźniejsze dla mojego umysłu, koszmary. Pragnąłem krzyczeć i uciekać, byłem jednak jak sparaliżowany. Kulminacją mych koszmarów było R'lyeh i krypty, których nigdy przedtem nie widziałem, krypty wykute z obrzydliwego, zielonego kamienia, pokryte tysiącami misternie wykonanych, mistycznych symboli. To właśnie tam usłyszałem głos, którego do dnia mojej śmierci nie zapomnę, głos który zniszczył moją duszę, pozbawił mnie zdolności mowy. Głos istoty zwanej między innymi Inicjatorem, zbrukał wszystko co było we mnie dobre. Wypalając mnie od środka, przekazał mi, abym powiadomił ludzi, przygotował świat na jego przybycie.
Przebudziłem się nad sztalugą i ku mej zgrozie spoglądałem na ukończony obraz. Wpatrywałem się w słońce w znaku Skorpiona. Nie mogłem oderwać wzroku od bluźnierczej ohydy, którą stworzyłem własnoręcznie, na własne życzenie, nie ważne świadomie czy też nie. „Nadszedł czas na dotrzymanie umowy” usłyszałem za plecami głos murzyna, który poprosił mnie o wykonanie obrazu. „Poznasz mego mistrza, oświeci cię jego mądrość”.
***
Przeszukanie domu nie przyniosło żadnych rezultatów, James Norton jak i większość jego prac zniknęła bez śladu. Nie dało się dostrzec żadnych śladów walki czy włamania. Norton po prostu zniknął, rozpłynął się w powietrzu. Nie udało się też odszukać mężczyzny, który był widziany w jego domu zaledwie kilka dni przed zniknięciem. Sprawę porzucono i uznano za zamkniętą ze względu na brak dowodów przestępstwa.
***
Mieszkanie stało opustoszałe jeszcze przez bardzo długi czas, dlatego w momencie, kiedy razem z Filipem dotarliśmy na miejsce nikt nam nie przeszkadzał. Jak później dowiedzieliśmy się od agenta nieruchomości nie było chętnych ze względu na dziwną, złowieszczą obecność unoszącą się na terenie całego miejsca. Ludzie po cichu mówili, że jest nawiedzone, że można w nim dostrzec zjawę, którą jedynie szaleniec mógłby uznać za człowieka. My jednak, jako przyjaciele James'a musieliśmy sprawdzić, musieliśmy dowiedzieć się co zaszło w tym miejscu. Jak doszło do tajemniczego zniknięcia.
W całym domu nie było prądu i nawet, mimo że badaliśmy mieszkanie nieco po południu panował tu napawający niepokojem półmrok, który był potęgowany dodatkowo przez pustkę. Wszystkie rzeczy Nortona zniknęły. Jego matka przekazała obrazy rozmaitym galeriom sztuki. Meble zostały sprzedane. Wydawałoby się, że nie pozostało nic co mogłoby naprowadzić nas na, chociażby najmniejszy trop, gdzie powinniśmy poszukiwać utraconego przyjaciela. Przełomowego odkrycia w naszym śledztwie dokonał Filip, który w jakiś sposób dostrzegł, że tapeta w przeciwieństwie do reszty mieszkania jest w miarę świeża, musiała więc zostać niedawno położona. Wspólnymi siłami zerwaliśmy ją ze ściany i ku naszemu zdziwieniu ujrzeliśmy ostatnie, gigantyczne dzieło Nortona. Pejzaż jakiego nigdy nie widział żaden człowiek. Pracę tak doskonałą i poruszającą, że mogłaby doprowadzić do obłędu delikatniejszych koneserów sztuki. Obraz nie przedstawiał jednak żadnego fantastycznego miejsca, żadnej krainy rodem ze snów czy też koszmarów Nortona. Ceglany dom, widniejący na ścianie, wyglądał na stary, opuszczony i smutny. Stał pośród obumierających, pozbawionych liści drzew, gotowych umrzeć w każdej chwili. W oddali widniało bezchmurne niebo pełne gwiazd, gwiazd nieznanych ani mi, ani Filipowi. Dostrzegliśmy także drugi księżyc, dużo mniejszy od tego, który znaliśmy. „Co to znaczy Howardzie?” zapytał mnie Filip, przyglądając się obrazowi. Nie zdążyłem jednak nic odpowiedzieć, gdyż rozdzierający krzyk mojego towarzysza wprawił mnie w przerażenie tak wielkie, że nieomal uciekłem z mieszkania. Spojrzałem w punkt obrazu, w który wpatrywał się mój przyjaciel i dostrzegłem tam widmo białego upiora, wyglądającego przez okno domu prosto na nas. Byłem pewny, mogę przysiąc, że to niespotykane stworzenie widziało nas i potrzebowało naszej pomocy. Wiedziałem też gdzie odnaleźć zagadkowy dom namalowany przez Nortona. Zaginiony artysta wielokrotnie, na studiach, opowiadał o „domu wiedźmy” - miejscu, którego bali się wszyscy okoliczni mieszkańcy, domu w portowej dzielnicy miasta, w której żyli głównie imigranci z dziwnych i odległych krajów.
Samochodem Filipa, jeszcze tego samego, dnia pojechaliśmy do namalowanego przez Nortona domu. Jak tylko opuściliśmy auto poczułem, że powietrze jest inne. Bliskość morza, niedaleko którego znajdował się dom sprawiała, że było można poczuć sól w nozdrzach, ale czuć było też inny zapach, zapach ryb. Szybko zdałem sobie sprawę, że razem z moim przyjacielem jesteśmy obserwowani. W oknach starych domów, po obu stronach ulicy, mogliśmy dostrzec ludzi, a raczej ich dziwne karykatury. Postacie o wielkich szklistych oczach, chorobliwej skórze i ostrych zębach przyglądały się nam pełne napięcia. Poczułem, że zaczyna we mnie kiełkować strach, ciekawość była jednak silniejsza. Nie zwlekając weszliśmy do starego, zrujnowanego domu, by dowiedzieć się co mogło spotkać naszego przyjaciela. We wnętrzu budynku dało się odczuć to samo, co nawiedzało mieszkanie Nortona. Nie mogłem określić co to było, ale przysięgam, że tamtego dnia, ze mną i Filipem, było coś jeszcze. Coś wrogiego nam, ale i wszystkim innym ludziom, coś co pragnęło spokoju, pragnęło pozostać zapomniane i ukryte w tej rozpadającej się ruderze.
Wraz z moim przyjacielem trzymaliśmy się blisko siebie, zbyt zdenerwowani i niepewni, aby się rozdzielić. W domu znaleźliśmy wiele dziwnych przedmiotów: afrykańskie bębny, listy napisane w nieznanych językach, często okraszone przerażającymi ilustracjami aktów kanibalizmu. Na drewnianej podłodze udało nam się dostrzec jakieś nieznane i skomplikowane wzory matematyczne, jednak ani ja, ani Filip, nie byliśmy w stanie ich rozszyfrować. Zresztą nie po to tam przybyliśmy. Szukaliśmy Nortona.
Dopiero na strychu udało nam się wpaść na trop. Pod szmatami, na starej, ledwo trzymającej się sztaludze, odkryliśmy obraz, obraz straszny i bluźnierczy w swojej naturze. Wyglądał jakby Norton w duecie z Pickmanem postanowili stworzyć wspólne arcydzieło. Szalona architektura, łamiąca wszelkie prawa naszego świata skąpana była w ciemności, a wynurzające się z niej krypty, były domem dla straszliwych mieszkańców. Wśród tych okropności, ponury mężczyzna, przerażony niemal na śmierć chudy i chory. Obaj wiedzieliśmy kim jest ten, otoczony przez potworności nie z tego świata, nieszczęśnik. Filip uciekł na sam widok obrazu, ja nie byłem na siłach. Kręciło mi się w głowie i mamrotałem sam do siebie w języku, którego nie mogłem zrozumieć. Przy oknie skierowanym na morze stała luneta. Wbrew samemu sobie postanowiłem sprawdzić w co jest wycelowana. Podszedłem chwiejnym krokiem i przerażony spojrzałem w soczewkę. Dojrzałem czarne morze i wyspę, na której umieszczone były dwie instalacje przypominające alabastrowe skrzydła. Nie to jednak było najgorsze! Ku mojej zgrozie zrozumiałem, że wyspa porusza się. Powoli, ślimaczym tempem zbliżała się do brzegu. Nie rozumiałem niczego z wydarzeń, których byłem świadkiem. Obserwowałem jak to, co uważałem za wyspę, w rytmie afrykańskich bębnów, dochodzącym ze wszystkich stron, wynurza się na brzeg. Widok potwornego stworzenia, które przed chwilą zdawało się być wyspą, oślepiło mnie na chwilę. Obłąkany z przerażenia nie pamiętałem nawet jak uciekam z ponurego domu. Szczęśliwie dla mnie, Filip wciąż czekał w samochodzie. Uciekliśmy z tego przeklętego miejsca tuż przed zmrokiem, w momencie kiedy straszni mieszkańcy dzielnicy zaczęli opuszczać swoje domostwa, kierując się w stronę morza. Podświadomie wiedziałem, że gdybyśmy pozostali tam chociaż chwilę dłużej, dziś nie byłbym w stanie opowiedzieć tej historii.
Po dziwnych i niefortunnych wydarzeniach, z tego pełnego grozy dnia, już nigdy nie spotkałem się z Filipem. Nigdy też nie szukałem Nortona. Wiedziałem jedynie, że los, który go spotkał był gorszy od śmierci. Słyszałem też, że niektórzy z ludzi, którzy oglądali jego prace przysięgali, iż widzieli go wśród dziwnych i strasznych miejsc, zaklętych w obrazach.