W nawiedzonym domu zawsze są problemy z prądem

Autor: Michał P. Lipka

Typ: Opowiadanie




Dzieciak, zwykły, nijaki dzieciak jakich wiele, taki na którego nikt nie zwróciłby uwagi, gdyby nie zrobił niczego naprawdę złego, wyszedł z domu. Nic wielkiego. Wsiadł na swój dziecięcy rower, który jak każdy chłopak w tym wieku chciał traktować niczym motor i pojechał.
Miasteczko w jakim mieszkał nie było wielkie. Już samo określenie „miasteczko” mówiło wszystko. Rzecz w tym, że ten dzieciak, chłopak, był może na tyle duży, by jeździć samodzielnie, ale wciąż dość mały, żeby znać jedynie te fragmenty rodzinnych stron, które pokazali mu rodzice. A że jak każde dziecko w swoim wieku był ciekawy, ciekawski właściwie, i chciał odkrywać wciąż coś nowego, skierował rower w stronę północnej części miasteczka, gdzie nigdy nie postała jego stopa. I popedałował. Do tej części, która górowała nad resztą okolicy, usadowiona na lesistym wzniesieniu terenu.
Tej części, która zawsze, gdy ją mijał choćby z daleka, sprawiała wrażenie skrytej w półmroku, w wiecznym cieniu, jakiego nic nie odganiało.
To właśnie tam popedałował.


- Wiesz jak rozpoznać nawiedzony dom? – zapytała Renka, idąc powoli mrocznym korytarzem. Przejście nie było wąskie ani ciasne, ale w ciemności, w panującym wokoło mroku, w całej tej czerni, której niemal nic nie rozpraszało, wydawało się i wąskie, i ciasne.
I śmierdziało.
Śmierdziało śmiercią, trupami, śmierdziało resztkami życia, gnijącymi gdzieś wśród tych ścian.
Otworzyłem drzwi, wszedłem do pomieszczenia, gdzie woń była jeszcze silniejsza i zacząłem szukać, a Renka mówiła:
- Po elektryczności.
Szeptem, bo tylko tak mówi się w nawiedzonych domach, powiedziała:
- W nawiedzonym domu zawsze są problemy z elektrycznością.
Jej zdaniem w każdym domu, po którym błąkają się duchy, te cienie dawnego życia każdego z nas, nasi przodkowie zredukowani do pojękujących, nieistotnych zjaw, są problemy z zasilaniem. Światło gaśnie albo migocze, albo nie zapala się wcale.
To dlatego w nawiedzonych domach jest zawsze ciemno albo przynajmniej panuje ten rozedrgany półmrok, od którego można dostać napadu padaczki.
W cieniu każdy duch, każda zjawa, każdy ponury byt może łatwo się ukryć.
- Nie ważne kim byłeś, ważne że teraz jesteś nikim i nikim pozostaniesz – tłumaczyła Renka.
Miała na myśli duchy, nie mnie, więc nie odpowiadałem tylko grzebałem w szufladach w poszukiwaniu artefaktów. W poszukiwaniu tajemnic i dowodów na to, że ludzie, którzy teraz nawiedzali te pomieszczenia, kiedyś byli żywi. Oddychali, jedli, pili, wypróżniali się. Kopulowali i nienawidzili. Nie kochali, bo ludzie nie kochają nikogo chyba, że siebie.
Albo pieniądze.
Gdzieś w tle jakaś zjawa wydała z siebie przeciągły jęk, jak dźwięk ostatniego oddechu, jaki wydała za życia. A Renka zapytała, mnie – nie zjawę:
- Wiesz, jak w ogóle trafia się do nawiedzonego domu?
I schowała coś do kieszeni.


Dzieciak, ten chłopak, który na rower wsiadł by pojechać do części miasta, w której nigdy nie był, wiedział doskonale, że nie był tam z prostego powodu: to miejsce cieszyło się złą sławą. Tak się zwykło o tym mawiać. Omijały je dzieci. Omijali je dorośli. Omijała je również policja, jakby przeczuwała, że nawet służby nie powinny się tam zagłębiać.
Cokolwiek się tam kryło, a kryło się wiele, nikt nie chciał tego spotkać. Nikt nie miał zamiaru rozwikływać tajemnic i zagadek tych uliczek i przejść. Wszystkich tych budynków.
Nikt poza dzieciakiem na rowerze, który nie wiedział do końca dlaczego nie wolno mu tam chodzić ani jeździć. Ale nawet gdyby wiedział i tak by się tym nie przejął. Dzieci już takie były.


- Wiesz, jak w ogóle trafia się do nawiedzonego domu? – zapytała znowu Renka, po ciemku, po omacku niemal, zakradając się do kolejnego pokoju tego nawiedzonego domostwa.
I wyjaśniła, że wystarczy rower.
Że czasem nawet roweru nie potrzeba.
Przeszukiwałem kolejne szafki i szuflady, sprawdzałem dobytek umarłych w poszukiwaniu zostawionych przez nich tajemnic. Może gdy odkryję ich dostatecznie dużo, dowiem się kim byli za życia, co robili, czym się zajmowali, kogo skrzywdzili. Ale nawet, jeśli nie, już poszukiwanie było celem samym w sobie. Szukałem więc, a Renka mówiła:
- Wsiadasz, jedziesz gdzieś, gdzie jeszcze nie byłeś, możesz też tam iść, ale dojazd to jednak wygodniejszy sposób.
Sposób pewniejszy i lepszy. Szybszy.
- I się rozglądasz.
I robisz to tak długo, aż w końcu znajdziesz swój cel. Bo cel znajdzie się zawsze. Bez wyjątków.
- Świat to dziwne, chore miejsce – mówiła Renka, przeszukując szafę. Jej zawartość pachniała zdechłymi molami, niedziałającymi kulkami na mole i perfumami, jak płyn do balsamowania zwłok. – Świat jest pojebany.
A w tak pojebanym świecie po prostu nie ma innego wyjścia, jak to by istniały nawiedzone domy i UFO. By istniał efekt Mandeli i potwór z Loch Ness. W chorej, dziwnej rzeczywistości, takie rzeczy po prostu muszą być normą.
Renka wyjęła coś i schowała do kieszeni.
Ja do kieszeni schowałem artefakt z nocnej szafeczki, której nie używał już nikt żywy.
Skarby przeszłości, jakich nikt już nie potrzebował. Skarby, które skarbami być przestały. Skarby nawiedzonych domów, które mogliśmy odzyskać dla świata ludzi, jakbyśmy przenosili coś z zaświatów do naszej rzeczywistości.
Leżący na łóżku duch, duch w pozycji, jaką przyjął za życia, kiedy wydawał ostatni oddech, spojrzał na nas. Ten pomarszczony duch kobiety, który nie wypiękniał nagle po zgonie popatrzył na nas martwymi oczami i jęknął, a Renka uśmiechnęła się do niego i pomachała.
I już szliśmy dalej.


Ten dzieciak na rowerze, ten cały nieposłuszny chłopak, który pojechał tam, gdzie jeździć nie było mu wolno, wjechał do tej zakazanej części miasta i zsiadł z roweru. Oparł go o ścianę budynku, który w normalnym świecie byłby sklepem i rozejrzał się wokoło, jakby dopiero teraz mógł to zrobić. Jakby jadąc tu tak bardzo skupił się na celu, że rozglądanie nawet nie przyszło mu do głowy.
I zobaczył półmrok. Brud i szarość, jak gdyby nikt tu nie mieszkał. Zapomniane budynki, niczym miasto duchów. Wymarła dzielnica w żywym miasteczku, do której nikt nie chciał się zapuszczać w obawie o własne życie. O to, że duchy mogą mu je odebrać.
Wąskie uliczki otoczone przez niskie budynki były ponure, jak pogoda na chwilę przed burzą i ulewą. Powietrze wypełniał niepokojący szum, dobiegający zewsząd. Czasem słychać było nieartykułowane dźwięki, niczym słowa z języka, którego żywi nie mogą znać. Jęki, jak jęki potępieńców.
A ten dzieciak stał tam, z walącym sercem. I stał. Z walącym sercem, ze spoconymi, zimnymi dłońmi, stał i rozglądał się, nie mając pojęcia co teraz zrobić. I co go jeszcze czeka.

- Żeby znaleźć nawiedzony dom, musisz wsiąść na rower albo do samochodu i jechać – mówiła Renka. Szeptała w dusznym mroku pachnącym śmiercią. – Najlepiej jak najdalej.
Jej zdaniem nawiedzony dom można było znaleźć w okolicy, ale lepiej było tego nie robić.
Weszliśmy do kolejnego pomieszczenia i przez chwile Renka siłowała się z zaślinioną, niezdolną do mówienia, jęczącą zjawą, ale w końcu wygrała i w jej dłoni zabłysło coś srebrnego albo złotego. W poświecie księżyca wpadającej przez okno złoto i srebro lśniły tak samo. Każda rzecz materializująca się ze świata duchów w naszej rzeczywistości, jeśli tylko była wykonana z cennego metalu, w tym blasku lśniła chłodnym srebrem, niczym kula na wilkołaki.
- Nawiedzony może być każdy dom.
Ale niektóre są bardziej.
- Przede wszystkim każdy nawiedzony dom – taki naprawdę nawiedzony dom – to szkatułka z kosztownościami.
Wystarczy wejść i brać.
Tylko czasem trzeba się siłować ze zjawami o ich bransoletki czy naszyjniki. Zegarki albo pieniądze ukryte w szufladach.
- Wszyscy ci ludzie to duchy – opowiadała Renka. – Nikt z nich tak naprawdę nie żyje.
Wszyscy umarli już za życia, dlatego tak tu śmierdziało.
- Każdy dom starców to prawdziwy nawiedzony dom – wyjaśniała.
Duchy snują się tu i jęczą, bez życia, nic nie widząc, niezdolne reagować, niezdolne się bronić. A ich skarby niszczeją, umierają wraz z nimi.
- A skarbom nie można na to pozwolić.
Skarby muszą być odzyskane dla ludzi, dla świata. Ocalone przed dematerializacją w upiornym świecie kieszeń, sejfów i kont pracowników domów starców i hospicjów.
To właśnie robiliśmy, ratowaliśmy je. Odzyskiwaliśmy dla świata.
Rzecz w tym, że aby świat mógł nas nie docenić, żeby nie mógł poznać prawdy o nas, a na pewno nie dowiedzieć się kim byli jego dobroczyńcy, trzeba było udać się jak najdalej, tam, gdzie nas nie znali.
- Po to musisz wsiąść i jechać. Choćby rowerem. Trzydzieści kilometrów przejedziesz bez problemu.
Bo byliśmy młodzi, za młodzi by mieć samochód. Za biedni, by go mieć. Ale świat miał wobec nas oczekiwania, wyciągając z naszych kieszeni pieniądze, których nie mieliśmy. Pieniądze, które mieć musieliśmy.
- Owszem, są domy nawiedzone w inny sposób – tłumaczyła Renka.
Mówiła o tym, że są nawiedzone głupotą ludzi wierzących w zjawiska nadprzyrodzone. Tym brakiem logicznego myślenia i skrajnym idiotyzmem, który kazał im w cieniu dostrzegać sylwetkę ducha i upiora. Który w blasku na niebie odnajdował od razu UFO, a zarośniętą kobietę z problemami hormonalnymi nazywał wilkołaczką.
- Dla takich ludzi wszystko jest nawiedzone i opętane, bo są zbyt ograniczeni by znaleźć inne wyjaśnienie.
Albo zbyt głupi, by chcieć je znaleźć, bo fikcja jest ciekawsza.
- Życie jest takie, jak ta historia o dzieciaku na rowerze.
Ta historia, którą mi opowiadała. Historia o dzieciaku, który pojechał do tej części miasta, gdzie nie pozwalano mu chodzić i zobaczył półmrok. Usłyszał szum, jęki i dziwne odgłosy. Ale nie miał pojęcia, że nie pozwalano mu się tam zagłębiać tylko dlatego, że mieszkali tam okoliczni menele.
- Cała ta miejscowa patologia osadzona na wzniesieniu na obrzeżach miasta, pod lasem, by nie psuła estetyki reszty mieściny.
Mieszkający tam ludzie pili denaturat i płyn do spryskiwaczy i ciągłe wdawali się w bójki i kłótnie. Wyciągali noże. Podpalali co i rusz swoje mieszkania, zasypiając z papierosem w ręku, demolowali sklepiki, aż nikt ich nie chciał już odnawiać, bo i nie było po co.
- A ten dzieciak, ten głupi bachor, nie miał pojęcia, że półmrok panujący w tym miejscu to nic innego, jak cień rzucany przez las, który rósł wyżej i wyżej, daleko ponad ulice i domki.
Ten dzieciak nie wiedział, że w to miejsce bała się zagłębiać nawet policja, bo nikt nie był na tyle głupi, żeby chcieć zarazić się czymś od patologii albo oberwać butelką w głowę. Gdyby menele się wybili sami, gdyby poumierali od alkoholu, miasto tylko by zyskało, więc służby omijały to miejsce.
- Ten dzieciak był tak głupi, tak samo jak wszyscy wyznawcy teorii spiskowych i fani horrorów, że nie miał nawet pojęcia, że niepokojący szum był szumem lasu, tak, jak nieartykułowane dźwięki były pijackim bełkotem.
Jak te dziwne jęki były jękami tanich prostytutek, oddających się za alkohol i papierosy.
- Dzieciak zobaczył tam baraki i tanie mordownie i wrócił do domu, zanim coś mu się stało. Ale nie spotkał tam nic niezwykłego. Niezwykłość była tylko w jego głowie.
I to prawda o każdej niezwykłości tego świata. O kosmitach, wilkołakach, efekcie Mandeli.
- Jeśli chcesz prawdziwie nawiedzonego domostwa, idź do domu starców.
Bo tam ludzie martwi są już za życia. Czujesz zapach ich śmierci. Swojej śmierci.
Bo tam, w domu starców i w hospicjum, ludzie są najbliżej tej drugiej strony, a ty możesz choć trochę jej doświadczyć.
- Idź tam, jedź tam, i coś weź.
To nie okradanie, bo okraść możesz tylko tego, kto potrzebuje rzeczy, którą mu zabierasz, a ci ludzie nie potrzebują już niczego.
- Oni nie żyją, my żyjemy, mamy potrzeby. Pomyśl, że są tu dla nas, byśmy mogli robić to, co robimy.
I poszliśmy do kolejnego nawiedzonego pomieszczenia, spotkać następną zjawę i przekonać się kim była za życia, czy za życia była kimś wartościowym i miała dla nas coś cennego, czy może po prostu była nikim i nie miała nam nic do zaoferowania nawet po swojej śmierci.


Michał P. Lipka
25.02.2022